Wielkie zdarzenia historyczne zawsze obrastają legendą i często stają się budulcem mitu. Im dalej od nich jesteśmy, im mniej wśród nas tych, którzy mogą dać świadectwo na podstawie własnych przeżyć, tym częściej są one przedmiotem manipulacji. Coraz bardziej pragniemy, aby te przeszłe fakty potwierdziły nasze współczesne dążenia, abyśmy mogli się do nich odwołać, budując obraz Polski i świata – taki, który odpowiada naszym przekonaniom i wizjom.
Nie sposób uniknąć takiej refleksji, gdy przyglądamy się dziejom pamięci o powstaniu w warszawskim getcie, tej tragicznej historii walki o godność umierania, która rozegrała się 75 lat temu, w kwietniowych i majowych dniach 1943 r.
Samoobrona styczniowa
Fakty są znane. Po wywózkach z getta, które zaczęły się w lipcu 1942 r. i przyniosły śmierć około 400 tys. obywateli polskich pochodzenia żydowskiego, zgładzonych w komorach gazowych Treblinki, pozostało w getcie 50–60 tys. osób. Byli to przede wszystkim młodzi i zdrowi ludzie, którzy zostali uznani za przydatnych do pracy. Ich los był także przypieczętowany: prędzej czy później mieli spłonąć w krematoriach obozów zagłady. Wielu z nich w obliczu nieuniknionej śmierci pragnęło stawić opór. Byli to bojownicy Żydowskiego Związku Wojskowego (ŻZW) i Żydowskiej Organizacji Bojowej (ŻOB), ludzie rozmaitych zapatrywań politycznych, często bardzo od siebie odlegli w swych dążeniach i planach. To oni rozpoczęli walkę, najpierw 18 stycznia, gdy grupa kilku bojowców wyposażonych jedynie w pistolety próbowała zapobiec wywózce z getta 6 tys. osób.
Tzw. samoobrona styczniowa odbiła się echem po drugiej stronie muru. Stało się głośno o tym, że Żydzi strzelają i nie chcą, tak jak wcześniej, dać się wysyłać w nieznanym kierunku. Doszło do pierwszych spotkań z oficerami Armii Krajowej. Do getta trafił transport pistoletów i granatów. Oprócz 50 pistoletów, które Okręg Warszawski AK przeznaczył dla bojowców, AK wysłała również paru instruktorów, którzy mieli szkolić ludzi za murem. Współpraca się rozwijała. Lepiej uzbrojony Żydowski Związek Wojskowy dysponował tajnym przejściem – podkopem z budynku w getcie do gmachu po polskiej stronie. Tamtędy przerzucano broń, wysyłano emisariuszy. To była jednak tylko kropla w morzu potrzeb, a AK nie widziała większego sensu wysyłania żydowskim powstańcom drogocennej broni.
19 kwietnia 1943 r. Niemcy weszli na teren getta, dążąc do całkowitego oczyszczenia go z pozostałych mieszkańców. Napotkali opór, pierwszy tak wyrazisty podczas akcji „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”. Stawiły go oddziały ŻZW i ŻOB, które dysponowały bronią i siecią bunkrów zamaskowanych w podziemiach budynków. Walki trwały do 16 maja 1943 r., gdy Niemcy wysadzili wielką synagogę na ul. Tłomackie, symbolicznie kończąc żydowski opór w Warszawie. Większość bohaterów getta zginęła, w tym niemal wszyscy bojowcy ŻZW, tylko nielicznym udało się przedostać się na „aryjską stronę”. Pozostało niewielu świadków, którzy mogli opowiedzieć historię walki i śmierci warszawskiego getta.
„Nie dać się zarżnąć”
Gdy dziś staramy się sięgnąć do tamtych dni, napotykamy na trudną do pokonania barierę, relacje tych nielicznych, którzy przeżyli, nie są bowiem jednoznaczne. Obraz powstania w warszawskim getcie różni się bardzo w zależności od tego, kto opowiada. Różnią się także wnioski, które bywają wyciągane z tamtej historii na użytek współczesności oraz inaczej przedstawiane są motywacje bohaterów getta. Jeśli prześledzimy rozmaite przekazy, to zauważymy co najmniej trzy, wyraźnie różniące się interpretacje tego, co wydarzyło się w tamte wiosenne dni 1943 r. w stolicy Polski.
Mamy więc relacje bojowników związanych z ŻOB, takich jak Marek Edelman i Icchak Cukierman, a także wizję powstania z perspektywy ŻZW, wyraźnie się od tamtej różniącą. Nie ułatwia zrozumienia sytuacji ostra kontrowersja, która podzieliła z czasem weteranów ŻOB, może nie tyle w kwestii przebiegu powstania, ile w ocenie jego znaczenia. Żydowska Organizacja Bojowa złożona była przede wszystkim z młodych ludzi zaangażowanych już przed wojną w działalność lewicowych organizacji żydowskich, przede wszystkim partii Bund, blisko współpracującej z Polską Partią Socjalistyczną, oraz ruchu Dror – lewicy ruchu syjonistycznego. Mieli oni poglądy bliskie sobie w kwestiach ekonomicznych i społecznych, różnili się jednak zasadniczo, jeśli idzie o kwestie przyszłości Żydów w diasporze. Bundowcy, tacy jak Edelman, chcieli, aby Żydzi asymilowali się ze społecznościami, w których przyszło im żyć, postrzegali siebie przede wszystkim jako Polaków żydowskiego pochodzenia, nie chcieli emigrować z Polski. Syjoniści, których przedstawicielem był Cukierman, pragnęli budować żydowskie, świeckie państwo narodowe w Palestynie.
Trudno zapomnieć słowa Marka Edelmana zapisane w książce Hanny Krall Zdążyć przed Panem Bogiem: „Czy to w ogóle można nazwać powstaniem? Chodziło przecież o to, żeby się nie dać zarżnąć, kiedy po nas z kolei przyszli. Chodziło tylko o wybór sposobu umierania”. To jest zapewne myśl, która łączyła wszystkich uczestników gettowego zrywu, bez względu na ich polityczne sympatie i antypatie. Nie mieli przed sobą żadnej przyszłości, chcieli zatem umrzeć z godnością, dając świadectwo, że są ludźmi, równymi w swej istocie nazistowskim katom. Ci, którzy oddali swe życie, tacy jak przywódcy ŻOB i ŻZW, Mordechai Anielewicz i Paweł Frenkel, stali się pomnikami sprawy przegranej doraźnie, ale przecież zwycięskiej w perspektywie przyszłości. Może mieli szczęście, że przyszło im ponieść chwalebną śmierć w dniach walki? Ci nieliczni bowiem, którym udało się przetrwać, szybko poróżnili się w swych ocenach tragicznych i wzniosłych dni wiosny 1943 r.
Zapomniani bohaterowie
Mamy co najmniej trzy wizje przebiegu, a przede wszystkim sensu tamtych wydarzeń. Marek Edelman, ostatni dowódca ŻOB, do końca swoich dni, a zmarł w 2009 r., konsekwentnie pragnął, aby powstanie w getcie było pamiętane jako czyn dokonany w imię najprostszych, uniwersalnych wartości: życia i godności osoby ludzkiej. „Nie poświęca się życia dla symboli”, mówił po latach Hannie Krall. Jego poglądy ukształtowały się we wspomnianej już partii Bund, która chciała budować lepsze życie dla Żydów-obywateli polskich tu na miejscu, w Polsce. Edelman nie walczył w getcie o państwo Izrael w Palestynie, Żydzi byli dla niego Polakami żydowskiego pochodzenia, a ich miejsce było tu, gdzie żyli od stuleci, nigdzie indziej.
Jego przyjaciel, również bojowiec ŻOB, Icchak Antek Cukierman miał całkiem inny pogląd. Dla niego straceńcza walka bohaterów getta była przede wszystkim czynem, który winien wskrzesić żydowskie państwo w Palestynie, przekonać, że Żydzi są narodem jak inne, zdolnym do suwerennego bytu we własnej politycznej wspólnocie. Czyn zbrojny miał dać ideowy i moralny fundament dla Izraela, wyśnionego państwa, w którym Żydzi będą u siebie i tylko u siebie.
Edelman został po wojnie w Polsce, Cukierman wyjechał do Palestyny. Pierwszy był cenionym lekarzem, angażował się w działania opozycji politycznej – KOR-u i „Solidarności”, drugi zakładał Kibuc im. Bohaterów Getta i budował zręby żydowskiego państwa. Nigdy nie mieli się już ze sobą dogadać. Powojenna polityka pamięci państwa Izrael zmierzała ku temu aby uczynić powstanie w getcie warszawskim jego aktem założycielskim. Miało ono dowieść, że miejsce Żydów jest jedynie tam w Erec Jisrael (Ziemi Izraela), że nadszedł czas, aby porzucili krainy swego rozproszenia i dokonali aliji – powrotu do Ziemi Obiecanej. Cukierman pasował do tej wizji, Edelman – nie. Dlatego w Izraelu pomijano jego dokonania i nie wymieniano jego nazwiska w szeregu bohaterów getta.
Jest jeszcze tajemnicza i wciąż kontrowersyjna sprawa Żydowskiego Związku Wojskowego. Wedle wielu relacji miał on odegrać w powstaniu rolę o wiele istotniejszą niż ŻOB. Należeli do niego podobno przedwojenni oficerowie wojska polskiego pochodzenia żydowskiego, miał posiadać większe zasoby broni i amunicji niż ŻOB, a przede wszystkim był organizacją nie lewicowej proweniencji. Historia zachowała jednak głównie czyn i zasługi bojowników ŻOB, bohaterowie ŻZW utonęli w niepamięci. Stało się tak dlatego, że niemal nikt z nich nie wyszedł z getta żywy. Ten brak wiarygodnych źródeł zaowocował przekłamaniami, a nawet zmyśleniami, od których roi się w dostępnej literaturze poświęconej ŻZW.
Trudno jednak nie dostrzec, iż ta formacja stała się ofiarą celowego działania mającego zatrzeć pamięć o niej. Nawet Edelman i Cukierman, jakkolwiek różniący się w wielu kwestiach, tutaj są jednomyślni. W zasadzie całkowicie pomijają w swych wspomnieniach rolę ŻZW. Czy byli obiektywni? Zapewne nie. Czy ich to kompromituje? Nie sądzę. Byli ludźmi zanurzonymi w konflikty i emocje tamtej epoki, żyli tym, co dla nas należy już do dawno minionej przeszłości. Wrogość socjalistycznego Bundu Edelmana, lewicowego syjonizmu Cukiermana i prawicowo-narodowego Betaru, z którego wywodzili się przywódcy ŻZW, nie zniknęła nawet w obliczu Zagłady i kształtowała później poglądy tych, którzy jej uniknęli. Jeśli widzimy dziś, jak kłócą się ze sobą bohaterowie „Solidarności”, jak bardzo pragną utrwalić swoją i tylko swoją „prawdę” o przeszłości, to nie powinno nas dziwić, że bohaterowie getta czynili podobnie.
Pierwsze powstanie warszawskie
Jednolita interpretacja walk w getcie warszawskim nie jest zapewne możliwa, tym bardziej że ciągle są one przedmiotem operacji polityki pamięci, ciągle wielu zależy na tym, aby ich bohaterów wciągnąć w szeregi własnej, zinstrumentalizowanej wersji przeszłości. 75 lat po tamtych wydarzeniach, my w Polsce powinniśmy pamiętać o jednym. Powstanie w getcie warszawskim było w istocie polskim powstaniem, zrywem, którego symbolem stały się dwie flagi powiewające na budynku przy placu Muranowskim: biało-czerwona i biało-niebieska, symbol pożądanego przez wielu powstańców braterstwa, a może nawet deklaracja polskości w szerokim, nie etnicznym rozumieniu tego słowa.
Śp. Władysław Bartoszewski mówił: „Powstanie w getcie to było pierwsze powstanie warszawskie, pierwsza wielka akcja zbrojna na ulicach Warszawy od dni oblężenia, od września 1939 roku”. I dodawał: „Dla mnie wielkość tego zrywu polega na tym, że był to bój w kompletnej beznadziejności. Typowo polska walka o honor. Tak romantyczne powstanie mogli zorganizować tylko polscy Żydzi. Powtarzam: polscy. W żadnym innym kraju opanowanym przez Hitlera takie polsko-żydowskie szaleństwo nie było możliwe”.
Uznajmy, że był to czyn głęboko zakorzeniony w polskiej tradycji, tyle że polskość powinniśmy tu rozumieć inaczej, niż zwykliśmy to czynić dziś. Wszyscy bohaterowie getta byli obywatelami polskimi, równymi w prawach i obowiązkach z obywatelami innego pochodzenia etnicznego. W tym sensie, szerokim, obywatelskim byli więc Polakami. Gente Iudaeus, natione Polonus (Rodem Żyd, narodem Polak), jak mawiano w dawnej Rzeczpospolitej.
Jeśli zaakceptujemy taką obywatelską definicję polskości, to przestaniemy mówić o stosunkach polsko-żydowskich w okresie II RP i podczas okupacji, bo były to przecież stosunki polsko-polskie. Być może zacznie nas być stać na tak wielkoduszne, szczere, prawdziwie chrześcijańskie spojrzenie na ten tragiczny czas, jakie zaproponował w swym wiekopomnym tekście Biedni Polacy patrzą na getto, opublikowanym w 1987 r. na łamach „Tygodnika Powszechnego”, prof. Jan Błoński. Być może zamyślenie nad ofiarą getta pomoże nam tu i teraz zrozumieć to, co napisał niegdyś Julian Tuwim – Polak żydowskiego pochodzenia: „Jestem Polakiem, bo mi się tak podoba. To moja ściśle prywatna sprawa, z której nikomu nie mam zamiaru zdawać relacji, ani wyjaśniać jej, tłumaczyć, uzasadniać”.