Na razie postanowiłam zacząć ćwiczyć… ze szklanką. (To nie to, o czym Państwo mogli sobie teraz pomyśleć, naprawdę...). Ćwiczenie polega na tym, żeby w różnych sytuacjach przestać koncentrować się tylko na szklance do połowy pustej i zacząć dostrzegać także tę drugą, pełną połowę.
Weźmy na przykład taki banał: gnam do autobusu (kiedy wreszcie wyrosnę z myślenia, że czas się dla mnie „rozciągnie”!?), wsiadam w ostatniej chwili, ale udało się, jadę. Oczywiście w pierwszym momencie jestem wściekła, że musiałam tak pędzić. Z drugiej strony, przecież to super, że zdążyłam, że dotrę na spotkanie na czas, że nie tkwię przez kolejny kwadrans na mało przyjaznym przystanku.
Pierwszym skutkiem skoncentrowania uwagi na pełnej połowie szklanki jest dość szybka i skuteczna redukcja złości/stresu/napięcia/niezadowolenia/…. – niepotrzebne skreślić, brakujące dodać. Takimi efektami nie wolno gardzić, ale na tym zabawa nie musi się kończyć, można zrobić kolejny krok. Bo jeśli wcale nie jest tak źle, jak mi się wydawało, że jest, a nawet jest dobrze, to warto za to Górze podziękować. W końcu: „Cóż masz, czego byś nie otrzymał” – jak trzeźwo zauważa św. Paweł.
Przywołany na początku tekstu przykład komunikacyjny to, oczywiście, błahostka, bo w naszym życiu są przecież obszary sto razy ważniejsze. Ale mechanizm działa ten sam: irytuje mnie plama po niechcąco rozlanej przez męża herbacie – o tak, moje czujne oko dostrzeże ją w mig! – podczas gdy zauważenie – i docenienie! – tego, że ukochany zmywa w naszym domu naczynia trzy razy częściej niż ja, wymaga już ode mnie świadomego wysiłku; długo mogę opowiadać o tym, jak bardzo angażująca i niepozostawiająca miejsca dla innych aktywności jest moja praca, jakby zupełnie zapominając, że żadne wcześniejsze zajęcie nie mobilizowało mnie aż tak do rozwoju i nie dawało aż takiej satysfakcji.
No więc ćwiczę realne i sprawiedliwe ocenianie zawartości szklanki. Zdaje się, że bardziej długofalowe skutki tegoż przedsięwzięcia to, generalnie, więcej radości, znaczące zredukowanie poziomu (bezproduktywnego) marudzenia, a przede wszystkim większe zadowolenie z własnego życia. Dlaczego „z własnego”? Po co ten dodatek? Bo kiedy nie jest mi dobrze ze sobą i u siebie, to z masochistyczną zaciętością zaczynam się rozglądać po życiu innych, którzy – wiadomo – zawsze mają lepiej. A z tego nic dobrego wyjść nie może…
No więc ćwiczę też dziękowanie, dodatkowo zmotywowana przez zdanie, które przeczytałam w jednym z tekstów o. Józefa Augustyna. Otóż jezuita napisał – uwaga, nie będzie miło – że brak dziękczynienia wobec Boga staje się „źródłem wewnętrznego znikczemnienia”. Znikczemnienia! Niby wiadomo, co to strasznie brzmiące słowo znaczy, ale i tak zaczęłam szukać jego definicji. Wychodzi na to – i nie chce być inaczej – że człowiek nikczemny to ktoś, kto „postępuje w sposób godny potępienia”, a „znikczemnieć” oznacza m.in.: „zejść na manowce”, „spodlić się”, „zezwierzęcić się”, „wypaczyć się”, „źle skończyć”. To już naprawdę lepiej dziękować.
Anna Sosnowska redaktor naczelna portalu Aleteia.pl. Fanka swojego męża Krzysztofa, miłośniczka słońca, włoskiej kawy, a także poezji Wisławy Szymborskiej, której zawdzięcza ważną życiową lekcję: im prościej tym lepiej.