Te trudne i emocjonujące same pchają się przed oczy, same układają się w zgrabne, szybko pojawiające się na ekranie laptopa zdania. Ale przecież mamy święta. Dlatego nie chcę się zajmować ani tym, co aktualnie w Kościele trudne, ani tym, co rozpala emocje. Dziś chcę zajrzeć pod tę wzburzoną taflę kościelnych wód, zejść głębiej i przypomnieć sobie raz jeszcze, dlaczego właściwie jestem w Kościele i za co go kocham.
Swoje nawrócenie przeżyłam jako piętnastolatka. Właściwie należałoby użyć strony biernej i powiedzieć, że zostałam przez nie „dopadnięta”, bo odnoszę wrażenie, że zupełnie nie było wtedy we mnie ani w moim życiu miejsca na taki wstrząs/zwrot. A jednak pewnego lipcowego dnia namacalnie doświadczyłam bliskości Boga, i to Boga, który dał się ukrzyżować z miłości do mnie, do nas. Łkałam wtedy jak dziecko, powtarzając: „Nie wiedziałam, że On aż tak…”. To było tak silne przeżycie, że nie dało się tego zignorować, zanegować. Więc w naturalny sposób za nim poszłam.
Kilkanaście lat później nadal nie byłam w stanie wymazać tego doświadczenia, udać, że to się w ogóle nie wydarzyło. Ale już wiedziałam, że mam wybór – a nawet więcej, że muszę go teraz świadomie dokonać: idę dalej z Bogiem czy idę dalej bez Boga (ciągle mając pewność, że On jest, bo przecież jakoś mi się „objawił”).
Uznałam, że pewnym kompromisem będzie odmontowanie Boga od Kościoła, bo Kościołem byłam wtedy bardzo zmęczona – zmęczona jego słabościami, zmęczona słabymi w nim ludźmi, zmęczona tym, że muszę: chodzić na Mszę, modlić się, spowiadać, żyć „po Bożemu”. A ja nie chciałam dłużej musieć. Postanowiłam więc zarzucić tzw. praktyki, próbując jednak zostać w orbicie Boga, bo miałam stuprocentową pewność, że – jak śpiewa TGD – Jego ręce to mój ląd i gdyby ich zabrakło, gdyby je zabrał, to byłoby ze mną naprawdę niewesoło.
Próba przeprowadzenia rozwodu Boga z Kościołem trwała kilka miesięcy, aż dotarło do mnie, jakie to głupie i sztuczne. To trochę tak, jakby mieć bardzo bliską osobę i powiedzieć jej: słuchaj, wystarczy mi tylko to, że jesteś, że raz na jakiś czas wymienimy SMS-y; nie potrzebuję cię widzieć, nie potrzebuję z tobą rozmawiać, spędzać z tobą czasu, nie potrzebuję twojej bliskości. Po prostu gdzieś tam sobie bądź, i tak będzie OK. Bez-sen-su.
Dzięki takim oto złotym myślom moje „muszę” zamieniło się w wolne, świadome „chcę”. I „potrzebuję”. Chcę i potrzebuję Eucharystii z Komunią św., chcę i potrzebuję spowiedzi, chcę i potrzebuję adoracji Najświętszego Sakramentu, chcę i potrzebuję, żeby inni się za mnie modlili, chcę i potrzebuję wstawiać się za innych, chcę i potrzebuję dojrzewać do akceptacji różnorodności, od której w Kościele nie da się uciec, chcę i potrzebuję – czasem wcale niełatwej, ale prowokującej do myślenia i wysiłku – konfrontacji z nauczaniem Magisterium. A wszystkie te „rzeczy” są do dostania wyłącznie w Kościele i dzięki Kościołowi. I właśnie za to go kocham. I właśnie dlatego chcę w nim być.
Anna Sosnowska redaktor naczelna portalu Aleteia.pl. Fanka swojego męża Krzysztofa, miłośniczka słońca, włoskiej kawy, a także poezji Wisławy Szymborskiej, której zawdzięcza ważną życiową lekcję: im prościej tym lepiej.