Logo Przewdonik Katolicki

Święty Walenty? Szanuję

Anna Sosnowska
FOT. KRZYSZTOF STĘPKOWSKI. Anna Sosnowska redaktor naczelna portalu Aleteia.pl

Powiedzmy sobie szczerze – wielu z nas do walentynek ma stosunek dość obojętny albo i nawet nieco niechętny.

Takie tam wiele hałasu o nic i święto kiczu raczej niż miłości. Przy okazji – odnoszę wrażenie – rykoszetem obrywa Bogu ducha winny św. Walenty. No bo umówmy się – jak tu poważnie traktować kogoś, kto patronuje festynowi baloników w kształcie serc, różowego lukru i chińskich misiów z wyszytym na brzuszku „Kocham Cię” albo „I love you”? Muszę przyznać, że i ja z dość dużym dystansem odnosiłam się do Walentego. Dopóki nie załatwił mi małżeństwa (o co, gwoli ścisłości, nigdy go nie prosiłam). A doszło do tego tak: Z ukochanym byliśmy (szczęśliwą) parą od dwóch lat z hakiem. Nasz związek wyglądał naprawdę nadziejnie – różne znaki na niebie i na ziemi wskazywały, że możemy stworzyć udane małżeństwo. Obydwoje to widzieliśmy, przy czym mi się wydawało, że „już czas”, a mojemu ukochanemu, że „jeszcze mamy czas”. Podskórne napięcie rosło. Tak się jakoś poskładało, że się rozjechaliśmy – dosłownie, choć metaforycznie pewnie też. Ja przemierzałam Polskę, ukochany rzymskie uliczki. Każde z nas zostało z tylko swoimi niewygodnymi myślami. Czego obawiałam się najbardziej? Tego, że zamienię się w zrzędzącą babę, która w końcu sobie ten ślub wymarudzi. Bez sensu. Chciałam dwóch odrębnych, świadomych, wolnych „tak”, a nie jednego wolnego, a drugiego mimowolnego. Jednocześnie wiedziałam, że nasz związek w takiej formie doszedł do ściany – i albo zrobimy krok naprzód, albo to będzie początek końca. Konkluzja kłębiących się myśli była tyle oczywista, co smutna: trzeba się rozstać.
W tym samym czasie, jakieś 1300 kilometrów dalej (licząc w linii prostej) ukochany przeżywał prawdziwą inwazję… właściwie nie wiadomo nawet czego. Potem nazwał ją „matrymonialnymi podchodami Pana Boga”. A liczył biedak na to, że się w Rzymie oderwie od męczącej związkowej „bieżączki”… Nie było jednak lekko, bo tu orszak ślubny, tu dekoracyjny łabądek pod butem, tu zdejmowane właśnie w kościele ozdoby po Mszy zaślubin, no i sesje fotograficzne nowożeńców na każdym niemal kroku. (Jak mówi mądre przysłowie, uderz w stół…). Gdzie tu uciec, żeby nie zwariować? Archeologiczny zmysł zawiódł ukochanego do bazyliki Santa Maria in Cosmedin. Tam gonitwa myśli na chwilę wyhamowała. W pewnym momencie jego uwagę przykuł ołtarz z czaszką. Kto był jej właścicielem? Uwierzą Państwo, jeśli napiszę, że właśnie św. Walenty? Ukochany podsumował to „spotkanie” tak: „Nokaut, liczenie do dziesięciu, nadal szok”. I moment przełomowy. Konkluzja? „Chcę się żenić”.
To się porobiło. On chce się żenić, ja się chcę rozstawać. Wreszcie się zjeżdżamy, spotykamy, rozmawiamy, wyjaśniamy. On się oświadcza, do mnie w pierwszej chwili to nie dociera. W końcu lądujemy u jubilera, wybieramy pierścionek, kupujemy, a jakże, prosecco. Oświadczyny, podejście nr 2 – już z pierścionkiem i „na kolanku”.
Jak widać, patron zakochanych może być niezwykle skuteczny. Dlatego od kilku lat niezmiernie go szanuję. Uczcijmy go więc może na koniec takim jeszcze wierszykiem: „Dziś św. Walenty może sprawić cuda – dzięki niemu miłość znaleźć Ci się uda. Słońce znów zaświeci, w sercach żar roznieci, a my w środku zimy śnieg i lód stopimy”. No coś w tym jest!
 



Anna Sosnowska redaktor naczelna portalu Aleteia.pl. Fanka swojego męża Krzysztofa, miłośniczka słońca, włoskiej kawy, a także poezji Wisławy Szymborskiej, której zawdzięcza ważną życiową lekcję: im prościej tym lepiej.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki