Do dziś pamiętam starcia z pierwszym poważnym dorosłym nieprzyjacielem, wywołany nimi kryzysik i mało strawny koktajl towarzyszących temu emocji – lęku, złości, zdziwienia, smutku. Wtedy po raz pierwszy tak namacalnie doświadczyłam, że możesz chcieć dobrze, a wychodzi jak zawsze. To wszystko sprawiało, że granicy między obroną własną a odwetem szukałam trochę na oślep. Dlatego potrzebowałam jakiejś skutecznej metody, która szybko pozwoliłaby mi przywrócić porządek w całym tym chaosie, a może raczej wzbić się trochę nad niego.
Kołem ratunkowym okazały się dwa krótkie zdania z Listu do Rzymian: „Błogosławcie tych, którzy was prześladują! Błogosławcie, a nie złorzeczcie!” (przy czym – bądźmy uczciwi – w okolicznościach, o których mówię, „prześladują” zdecydowanie należałoby wziąć w cudzysłów).
Od tamtej pory, kiedy w jakiejś relacji dzieje się coś nieprzyjemnego, staram się życzyć w myślach mojemu oponentowi samego dobrego i „wysyłam” mu błogosławieństwo. Oto mój prywatny sposób na to, żeby nieco zdystansować się wobec własnych emocji, spróbować wskoczyć na metapoziom, a (najczęściej nieudolne) zarządzanie konfliktem ochrzcić jednak ewangelicznym pierwiastkiem (co oczywiście nie zwalnia mnie z działań bardziej „przyziemnych” i „namacalnych” na rzecz konsensusu i chociaż względnej zgody).
Metoda „na błogosławieństwo” – z gruntu przecież duchowa – bardzo szybko okazała się także niesamowicie skutecznym narzędziem do obnażania intensywności konfliktu. Bo kiedy bez problemu jestem w stanie pomyśleć o moim oponencie: „Życzę ci wszystkiego dobrego, niech Bóg cię prowadzi i da ci wszystko, czego potrzebujesz”, to wiem, że nie jest źle, a szanse na w miarę szybkie pojednanie są duże.
Bywa jednak i tak, że błogosławienie zaczynam od słów: „Wściekła jestem niesamowicie, ale życzę ci wszystkiego dobrego…”. Dalszy ciąg jak wyżej. Tutaj także droga do spotkania z nieprzyjacielem raczej nie będzie zbyt wyboista – musi tylko opaść kurz emocji. Natomiast kiedy na końcu błogosławieństwa dodaję: „…ale na razie nie chcę, żeby nasze ścieżki się przecinały”, od razu wiem, że mamy do czynienia z nieco grubszą sprawą, która prawdopodobnie będzie wymagała dłuższego czasu, więcej wysiłku i… więcej łaski.
Niestety, to jeszcze nie koniec stopniowania. Bo zdarza się również poziom „hard”. To sytuacje – dzięki Bogu, nieczęste! – kiedy nie jestem w stanie wydusić z siebie błogosławieństwa, ale za to zwyczajnie mam ochotę życzyć komuś źle. „No grubo”, powiedziałaby młodzież, i miałaby rację. To są takie momenty, gdy nie tyle zapala mi się czerwona lampka, ile uruchamia alarm wyjący z całej siły. Wtedy nie mam już żadnych złudzeń – tu niezbędna będzie interwencja Tego, który (zawsze i we wszystkim) jest Większy, a który tak jasno komunikował i komunikuje, że chce, by Jego dzieciaki żyły między sobą w pokoju i zgodzie.
Anna Sosnowska redaktor naczelna portalu Aleteia.pl. Fanka swojego męża Krzysztofa, miłośniczka słońca, włoskiej kawy, a także poezji Wisławy Szymborskiej, której zawdzięcza ważną życiową lekcję: im prościej tym lepiej.