Logo Przewdonik Katolicki

Szklanka pusta czy pełna?

Jacek Borkowicz
FOT. IULIIA WHITE/FOTOLIA

O tej książce najchętniej bym nie wspominał, ale nie można jej nie zauważyć. Praca Jacka Leociaka jest pełnym namiętności osobistym bojem autora z Kościołem. I to nie tylko za „dwa tysiące lat nauczania pogardy wobec Żydów”.

Młyny boże. Zapiski o Kościele i Zagładzie Jacka Leociaka to pozycja, którą – już w momencie jej wydania – wiele osób traktuje jako ważny etap dyskusji nad prawdziwym kłębowiskiem problemów, jakie wywołuje dziś samo zestawienie haseł Żydzi–chrześcijanie–Polacy. Czy książka Leociaka pomaga w ich rozwikłaniu? Nie chcę uprzedzać własnych wniosków, wolę na początek postawić inne pytanie: czy jej autor w ogóle chce cokolwiek rozwikłać?
 
Obrona czarnej legendy
Lektura pierwszych czterech stron wstępu zachęca do dalszego czytania. „Mimo ogromu polskiego poświęcenia i polskich ofiar żydowskie męczeństwo jest dla nas zagrożeniem, bo przesłania nasze zasługi”. Przykładem tego jest historiografia pisana przez katolików, którzy, jak dotąd, nie potrafili stawić czoła ciężarowi tematu, wypaczając go wątpliwej wartości apologetyką. To teza ważna, klarowna i godna rzeczowej polemiki.
Niestety, owe cztery strony tekstu sprawiają wrażenie całkowicie mylące, jeśli chodzi o zawartość reszty. Albowiem na tym koniec z rzeczowością. Od strony piątej aż do ostatniej praca Leociaka jest pełnym namiętności osobistym bojem autora z Kościołem. I to nie tylko za „dwa tysiące lat nauczania pogardy wobec Żydów”. Kościół widziany oczami Leociaka to w ogóle instytucja zakłamana, i to zakłamana immanentnie, bo przez samą swoją strukturę. Na niewiele się zdają próby jego odgórnej naprawy, czynione przez kolejnych papieży, niektórych biskupów oraz II Sobór Watykański.
Dla udowodnienia tej tezy, całkowicie różnej od tego, co zawarł na czterech pierwszych stronach swojego dzieła, literaturoznawca Leociak kompiluje, od Sasa do Lasa, kawałki z najróżniejszych literackich form. Wybrane relacje świadków Zagłady przemieszane są tu ze szkicami z historii powszechnej, rozważaniami o etyce oraz fragmentami poezji i prozy. A wszystko to autor łączy bez wysiłku elementarnego nawet obiektywizmu. Sam się zresztą do tego przyznaje, pisząc: „jest to zapis subiektywny, a wybór stronniczy”.
We wstępie znajdziemy też taki fragment: „Piszę to wszystko, żeby przestrzec przed tymi, którzy starają się na różne sposoby rozbrajać czarną legendę Holokaustu”. To przynajmniej szczere postawienie sprawy. Bo w rzeczy samej intencją książki Leociaka nie jest poszukiwanie prawdy, lecz obrona czarnej legendy. W tej optyce zaprawdę trudno jest znaleźć w Kościele sprawiedliwego. Dostaje się prawie wszystkim, począwszy od Zofii Kossak i kardynała Wyszyńskiego, skończywszy zaś na Janie Pawle II i Benedykcie XVI.
Można powiedzieć: to krzyk bólu, a krzyk nigdy nie bywa subiektywny. To prawda, w tym też kierunku, na wysoką nutę moralnej wrażliwości, stylizuje Leociak główny tok swojej narracji. Wrażenie to jednak pęka, gdy co chwila czytelnik natyka się na płytkie szyderstwa typu „hrabia biskup” (na s. 124 o kardynale Klemensie von Galen) czy dowcipasy w rodzaju „grunt to chodzić w rdzennie chrześcijańskich kalesonach” (s. 44). Jakiemu dobru służyć ma taki język w pracy pretendującej do miana moralnego rozliczenia?
 
Chwyty powyżej i poniżej pasa
Sprostowanie wszystkich nierzetelności, jakie znaleźć można na 200 stronach owej pracy, przekraczałoby znacznie rozmiary krótkiej recenzji. Wzorem adwersarza ograniczę się więc do wyboru subiektywnego.
Jacek Leociak, dla uzasadnienia zarzutu o powszechności antysemityzmu wśród polskich katolików także dzisiaj, na wiele lat po II Soborze Watykańskim, powołuje się na badania Aliny Całej i Joanny Tokarskiej-Bakir, przeprowadzone w wybranych parafiach Polski południowo-wschodniej. Wynika z nich, że stereotyp „Żyda-Bogobójcy” nadal się tam utrzymuje. Rzecz w tym, że badania te prowadzone były w najbardziej konserwatywnych obszarach kraju, gdzie stary, przedwojennego jeszcze chowu „antysemityzm kościelnej kruchty” występuje w sposób reliktowy. Nie jest to zatem postawa reprezentatywna dla ogółu katolickiej populacji naszego kraju. Zresztą w wypadku kwerendy Aliny Całej chodzi o dane sprzed 30 lat, jeszcze z czasów PRL! Czyżby nic się tam od owego czasu nie zmieniło?
Nie lepiej jest ze znajomością historii. Autor na s. 44 przekręca sejmową wypowiedź premiera Sławoja-Składkowskiego z 1936 r., w istocie broniącą Żydów przed aktami gwałtu ze strony ONR, aby dowieść, że to właśnie Składkowski był moralnym sprawcą pogromów. Na s. 169 czytamy, że podczas powstania w warszawskim getcie pod jego murami „kręciła się karuzela”, chociaż już dawno dowiedziono, że ten obraz z wiersza Miłosza nie jest faktem, lecz literacką figurą. A określanie kard. Adolfa Bertrama, który w czasach nazistowskich był metropolitą Wrocławia, mianem zalęknionego, można chyba jedynie skomentować aforyzmem Słonimskiego, iż na jedno głupie zdanie trzeba by odpowiedzieć pięcioma mądrymi.
Ze szczególną zawziętością pastwi się Leociak nad Piusem XII. Jak wielu przed nim, autor zarzuca papieżowi brak głośnego protestu wobec Zagłady. Ignoruje przy tym, a wręcz zaprzecza poważnym świadkom, mówiącym o cichej pomocy Piusa XII, udzielonej bezpośrednio, w Watykanie, setkom potrzebujących Żydów, pośrednio zaś, poprzez działania dyplomatyczne, setkom tysięcy zagrożonych. Ta redukcja faktów potrzebna jest Leociakowi do prostej diagnozy: papież nie bronił Żydów ze strachu lub z konformizmu. Autor w zapalczywości obala nawet własne argumenty. Rozpisuje się, że to sami Niemcy zabiegali o publiczny protest papieża w obronie Żydów, gdyż potrzebne im to było do wewnętrznych rozgrywek. Czy Leociak sądzi, że Pius XII, wytrawny gracz polityczny, nie zdawał sobie z tego sprawy? Gorzej, że rysując czarną sylwetkę papieża, autor ucieka się do szczegółowego opisu pośmiertnych perypetii z balsamowaniem jego zwłok (s. 147–148), co można chyba uzasadnić tylko chęcią wywołania fizycznej odrazy u czytelnika.
 
Wrażliwość – i co dalej?
Czy Młyny boże… to rzecz intencjonalnie antychrześcijańska, względnie antykatolicka? Tak mocnego zarzutu bym nie postawił. To źle napisany manifest osobistej wrażliwości. Chaos całości nie przeczy prawdzie niektórych poszczególnych fragmentów. Widać to chociażby po wstrząsającym opisie wigilii Bożego Narodzenia w Auschwitz (s. 97–98), kiedy to dźwięki melodii Lulajże Jezuniu, granej przez obozową orkiestrę, mieszały się ze szlochem tłumu więźniów. I nie był to szloch aprobaty. „Obecność kolędy może zadawać ból bez możliwości ukojenia” – komentuje tę scenę autor książki. Innym kapitalnym fragmentem jest urywek z poematu Icchaka Kacenelsona, kronikarza i ofiary Zagłady (s. 171):
Lecz nie ma Boga, to dobrze... Chociaż tak źle jest
bez niego – jak źle jest, dzisiaj już wiemy.
Lecz gdyby istniał – to straszne! [...]
O, co za nieprawość! O, jaka hańba
nieziemska! Szyderstwo nieopisane!
Można powiedzieć że obszary, w które kierują nas wymienione fragmenty, są dużym wyzwaniem dla kogoś, kto chciałby na serio się z nimi zmierzyć. Książka Jacka Leociaka temu zadaniu nie sprostała. Jej lektura sprawia wrażenie, iż autor ma za złe światu i Kościołowi, że nie są bytami idealnymi. Bo nie są. Należy tego żałować, ale cała sztuka polega na tym, jakie wnioski z owej wiedzy wyciągamy. Bo jeśli tylko takie, że szklanka jest do połowy pusta – to niewiele wyniknie z ewentualnej dyskusji, gdyż oponenci zaraz podniosą argument: przecież ta sama szklanka jest do połowy pełna! I nigdy się nie dogadamy. A chyba nie o to nam chodzi?
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki