Logo Przewdonik Katolicki

Dramatem w Piusa XII

Jacek Borkowicz
Dieter Borsche jako Pius XII w przedstawieniu Namiestnik, wystawianym w Berlinie w 1963 r. fot. Harry Croner/Getty Images

Rolf Hochhuth przejdzie do historii nie tyle jako wybitny niemiecki dramaturg, ile jako autor sztuki, która okazała się narzędziem jednej z największych manipulacji XX wieku. Narzędzie to jeszcze długo będzie wprowadzać w błąd ludzi na całym świecie.

Zmarły 13 maja w Berlinie Hochhuth napisał Namiestnika na przełomie lat 1958/1959. Był wtedy dwudziestokilkuletnim, niemającym wyższych studiów lektorem jednego z niemieckich wydawnictw.
Dzień 20 lutego 1963 r. zmienił jego pozycję w sposób skokowy: tego dnia teatr Volksbühne w Berlinie Zachodnim, scena awangardowa i jednocześnie znana ze swego lewicowego zaangażowania społecznego, po raz pierwszy wystawił Namiestnika. Reżyserii sztuki podjął się Erwin Piscator, wybitny reformator ówczesnego niemieckiego teatru.
W tym momencie Hochhuth stał się najgłośniejszym dramaturgiem świata, a jego sztukę z czasem przetłumaczono na kilkadziesiąt języków. Zaś setki krytyków, po obu stronach Atlantyku, prześcigało się w gorących dyskusjach na temat artystycznej i moralnej oceny jego dzieła.

Libretto plus 45 stron
Co sprawiło że jedna sztuka wywindowała jej autora na tak niebotyczną pozycję? Osoba tytułowego bohatera, czyli Pius XII, zmarły jesienią 1958 r., w momencie gdy Hochhuth zabierał się do napisania dramatu.
Sceniczny papież, namiestnik Chrystusa na ziemi, okazuje się osobą niegodną swego urzędu. Jest przede wszystkim politykiem, który w momencie próby, jaką stała się hitlerowska dominacja nad Europą, pragnie za wszelką cenę uratować stan posiadania Kościoła. W tym wypadku – za cenę życia milionów Żydów, którym mógłby pomóc, angażując autorytet światowego przywódcy katolików dla otwartego potępienia nazistowskich zbrodni. Niestety, Pius XII wybrał milczenie.
Jest też sprawiedliwy w tej Sodomie: jezuita Riccardo Fontana, postać fikcyjna, aczkolwiek wzorowana m.in. na ojcu Maksymilianie Kolbem. Gdy jego apel na rzecz uratowania rzymskich Żydów, wywożonych przez Niemców do Auschwitz, zostaje przez papieża zignorowany, Fontana demonstracyjnie przypina sobie do sutanny żółtą gwiazdę Dawida i w transporcie uwięzionych jedzie do obozu zagłady.
Ten czytelny, choć mało wyrafinowany pod względem artystycznym schemat w oczach milionów entuzjastycznych odbiorców stał się oskarżeniem zakłamania ludzi Kościoła. Hochhuth, z nikomu nieznanego człowieka, wyrósł na moralną wyrocznię, demaskatora całego systemu władzy, na jakim opierał się stary świat, przeżarty moralną i materialną korupcją.
Premiera Namiestnika nie miałaby jednak szans na osiągnięcie takiego rezonansu, gdyby nie 45 stron zapisanych drobnym maczkiem, które dołączano widzom do teatralnych programów. W broszurce tej znajdowała się dokumentacja, ilustrująca stosunek Stolicy Apostolskiej do kwestii ratowania Żydów. Stosunek kapitulancki, faryzejski i bezduszny. Sucha wymowa faktów, wydobytych z tajnych archiwów Watykanu, plus gorący sens dramatycznego libretta, dopełniły całości. Miliony ludzi uwierzyły w obłudę głowy Kościoła.

Pakiet z tajnego archiwum
Niewiele pomogły fakty: postawa Żydów, niedługo po zakończeniu wojny dziękujących Piusowi XII za ocalenie, czy też ustalenia poważnych historyków, którzy doliczyli się niemalże miliona żydowskich istnień, jakie w sposób bezpośredni lub pośredni uratował prawdziwy namiestnik z Rzymu. Legenda „milczącego papieża”, raz puszczona w ruch, żyła już odtąd własnym życiem.
Bomba wybuchła dopiero po latach. 25 stycznia 2007 r. internetowe wydanie nowojorskiego magazynu „National Review” opublikowało wypowiedź Iona Pacepy, z której wynikało że Hochhuthowi dossier do owych 45 stron dostarczyli agenci Securitate, policji politycznej w komunistycznej Rumunii. Generał Pacepa, szef rumuńskiego wywiadu zagranicznego i osobisty doradca Ceauşescu, który w 1978 r. zbiegł do USA, był tutaj osobą dobrze poinformowaną, gdyż to on sam koordynował całą akcję. A zlecił mu ją nie kto inny, jak legendarny gen. Iwan Agajanc, kierownik sekcji dezinformacji sowieckiego KGB.
Wszystko zaczęło się w 1960 r., kiedy to sekretarz Chruszczow postanowił, skądinąd pośmiertnie, znaleźć haka na Piusa XII, nielubianego na Kremlu za zdecydowanie antykomunistyczną postawę. Do wykonania tej akcji najlepiej nadawali się Rumuni, mający sporo kontaktów zarówno w samym Watykanie, jak i w Niemczech Zachodnich, gdzie Eugenio Pacelli, późniejszy papież, był nuncjuszem. Dwa lata potem, w hotelu w Genewie, doszło do spotkania przedstawicieli Securitate z Agostino Casarolim, sekretarzem stanu Stolicy Apostolskiej. Jego skutkiem było bezprecedensowe wpuszczenie do tajnych archiwów watykańskich trzech rumuńskich bezpieczniaków, którzy odtąd przez trzy lata pracowicie robili tam fotokopie dokumentów. Czym kierował się kard. Casaroli, kierujący polityką zagraniczną Watykanu i prowadzący z komunistami jakąś niejasną grę – trudno powiedzieć. Dość, że ludziom z Securitate udało się tak spreparować owe dokumenty, że wynikająca z nich wina Piusa XII wydawała się bezsporna. I taki właśnie pakiet dostał od nich Rolf Hochhuth.

Wyrozumiale wobec „papieża”
Na plus dramaturgowi zaliczyć należy fakt, że był przeciwny wystawianiu Namiestnika w krajach bloku wschodniego, obawiając się, aby wyrażona w dramacie krytyka Kościoła nie posłużyła tamtejszym reżimom do walki z katolikami. Jak można się domyślać, nie przeszkodziło to w wystawianiu sztuki na wschód od Łaby. W Polsce jej premiera odbyła się w 1966 r., a reżyserem był tutaj Kazimierz Dejmek – ten sam, którego inscenizacja mickiewiczowskich Dziadów dwa lata później sprowokowała wybuch zamieszek marcowych.
Polska premiera Namiestnika miała miejsce kilka miesięcy po wystosowaniu słynnego orędzia do biskupów niemieckich, z efektem w postaci zmasowanego ataku władz na hierarchię naszego Kościoła. Ten kontekst nie powinien jednak obciążać pamięci o reżyserze, który podjął na warsztat dzieło, o jakim, w dobrej wierze, mówił wtedy cały świat. O rewelacjach Pacepy nikt jeszcze nie miał pojęcia.
Jednak w samych Niemczech wielu ludzi nadal, wbrew faktom, woli wierzyć w przesłanie Namiestnika i zapomnieć zmarłemu twórcy niewygodny epizod jego życiorysu. Podobnie jak w wypadku Marcela Reich-Ranickiego (zm. 2013), zwanego papieżem niemieckiej krytyki literackiej, któremu Niemcy wybaczyli nawet to, że okazał się agentem wywiadu PRL. W tym wypadku okazali o wiele więcej wyrozumiałości Ranickiemu niż papieżowi bez cudzysłowu, swojemu rodakowi Benedyktowi XVI. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki