Mija rok od zakończenia Światowych Dni Młodzieży w Krakowie. Dla was jednak przygoda z ŚDM zaczęła się o wiele wcześniej.
Kuba Blycharz: Tak. Moja zaczęła się już w 1994 r., kiedy zobaczyłem film Zakonnica w przebraniu i zacząłem marzyć, by tworzyć muzykę dla Boga (śmiech). Dotarło do mnie, że to jest najlepsza praca pod słońcem. Muzyka to świetne narzędzie, by zbliżyć ludzi do Niego. Potem był rok 2000. Na ŚDM w Rzymie usłyszałem hymn Emmanuel i zapragnąłem, by kiedyś skomponować coś podobnego.
Ola Maciejewska: Moja przygoda z ŚDM zaczęła się w dniu, w którym ogłoszono konkurs na hymn. Wcześniej byłam mocno związana z muzyką chrześcijańską, ale nigdy nie byłam na ŚDM. Z Kubą znaliśmy się już kilka lat. On komponował, a ja śpiewałam. Pomyśleliśmy – czemu nie spróbować?
K.B.: W 2014 r. dostałem na modlitwie Słowo z Księgi Powtórzonego Prawa „Zapiszcie teraz sobie ten oto hymn”. I pod natchnieniem zapisaliśmy dźwięki z których powstali Błogosławieni miłosierni.
Spróbowaliście z sukcesem. Wydarzenia w Krakowie wspominacie do dziś?
K.B.: Tak! Najbardziej zapamiętałem początek i koniec ŚDM, czyli wtorek i niedzielę. We wtorek, na dwie i pół godziny przed rozpoczęciem Mszy św., Błonia świeciły pustkami. Widać było tylko rusztowania dla mediów. Po próbie poszliśmy na obiad. Zastanawialiśmy się, czy pogoda się utrzyma i… gdzie są ci wszyscy ludzie! Kiedy wyszliśmy z karczmy do auta, nastąpiło oberwanie chmury. Uciekliśmy do samochodu, żeby tam się przebrać. Myśleliśmy, że teraz to już nic nie może się udać. A kiedy deszcz ustał, wysiedliśmy z auta i zobaczyliśmy morze ludzi: tłum pielgrzymów ubranych w niebieskie, żółte i czerwone peleryny. Różniły ich tylko twarze i języki. To było niesamowite doświadczenie jedności. Podobnie było na scenie. Gdy zobaczyłem tych wszystkich biskupów z różnych krajów, zachwyciłem się naszym Kościołem. Drugie wspomnienie jest z niedzieli. Byłem strasznie zmęczony. Kiedy skończyła się Msza, myślałem, że zacznę płakać ze złości. Wyobrażałem sobie, że ŚDM to będzie dla mnie jakieś niesamowite przeżycie duchowe, a poza jednym momentem niczego takiego nie doświadczyłem. Zdałem sobie sprawę, że moje marzenie o napisaniu hymnu spełniło się – i poczułem pustkę, bo zostałem bez marzeń. Kiedy udało nam się w końcu wsiąść do tramwaju, spotkaliśmy grupę młodzieży, która zaczęła śpiewać hymn. Przyłączyliśmy się do nich. Ludzie rozpoznali nas po głosach i zachwyceni pytali – co my tu robimy? Czemu wracamy tramwajem? Przecież tacy muzycy powinni latać helikopterem! (śmiech). To nam dało nam radość i dodało skrzydeł.
Tłum był taki, że helikopterem byłoby zdecydowanie szybciej.
K.B.: Ale jak widać, dużo mniej owocnie. Tą sytuacją w tramwaju Bóg pokazał mi, że najważniejsze wcale nie było moje marzenie, tylko On. Nie kazał mi iść na emeryturę. Nadal chce się mną posługiwać.
O.M.: Dla mnie to też był trudny czas. Byliśmy w gotowości od świtu do nocy. Co chwilę kontrolowało nas wojsko i BOR. Wszędzie musieliśmy być o wiele wcześniej niż inni. W niedzielę w nocy udało mi się przespać może dwie godziny, potem musiałam biec z powrotem na pola w Brzegach, żeby przejść kontrolę. Niestety, spóźniłam się na bramki, a panowie z BOR-u powiedzieli, że mnie nie wpuszczą. Tłumaczyłam, że jestem solistką, która śpiewa hymn, ale oni na to wskazali na tłum za mną: „Tu są miliony ludzi, każdy mógłby coś takiego powiedzieć!”. Potem próbowali mnie pocieszyć: „Niech pani się nie przejmuje, poradzą sobie bez pani!”. Byłam przerażona, chyba tylko dlatego mnie puścili. Drugi kryzys przyszedł na scenie, bo miejsce dla solistów było w pełnym słońcu. Nogi się pode mną ugięły. Powiedziałam tylko Bogu, że chcę zaśpiewać zwrotkę i refren, potem już mogę paść (śmiech).
Mówisz o upale, ale nie miałaś tremy, śpiewając dla 2,5 miliona ludzi…?
O.M.: Nie. Czułam, że to był pomysł Pana Boga. Czułam Jego łaskę. Czułam, że to On wyciągnął nas z tłumu i postawił na scenie. Życie każdego z nas zostało przemienione przez ten hymn. Wcześniej byliśmy związani z muzyką chrześcijańską, ale ŚDM upewniło nas, że mamy dalej grać jako zespół. I tak powstało „niemaGOtu”.
K.B.: ŚDM były czasem oczyszczania pragnień, przyglądania się moim intencjom. Dzień po zakończeniu ŚDM pojechaliśmy z żoną na obiad w okolice Błoni. Patrzyłem na dźwigi, które rozmontowywały ołtarz, i myślałem, że mi serce pęknie z żalu i tęsknoty. Jak się żyje jednym wydarzeniem przez tyle lat, to potem trudno wrócić do „normalności”.
ŚDM zmieniło nie tylko wasze życie.
O.M.: Zmieniło się o wiele więcej. Widzimy, jak ludzie „wstają z kanapy” i zaczynają robić świetne rzeczy dla Boga. Wieczory uwielbienia, koncerty muzyki chrześcijańskiej, festiwale dla młodych, ewangelizacje uliczne – takich inicjatyw jest coraz więcej. W Boże Ciało graliśmy koncert uwielbienia w Siedlcach. Miejskie lodowisko było wypełnione po brzegi. Myśleliśmy, że to impreza cykliczna, a okazało się, że to dopiero pierwsze takie spotkanie. Zorganizowała to dwójka młodych ludzi, którzy nie mieli żadnych środków finansowych. Im się po prostu chciało.
K.B.: To, co widzimy ze sceny, to prawdziwie kwitnące krzewy. Młodzi zakwitają jak latorośle wszczepione w winny krzew. Często mówiono nam, że po ŚDM wszystko się skończy. Stało się coś zupełnie odwrotnego. ŚDM były niczym przemienienie na górze Tabor, gdzie Piotr chciał stawiać namioty. Wówczas wszyscy ładowaliśmy baterie po to, by z mocą iść dalej i tworzyć coś nowego.
O.M.: Wierzę, że Bóg chce, abyśmy Mu śpiewali Mu pieśń nową. Każde pokolenie ma swoją pieśń i szuka swoich środków. Staramy się odpowiadać na tą potrzebę. Nie poruszamy się w schematach. Szukamy nowych rozwiązań. Chcemy, by muzyka była po prostu piękna, bo przez to łatwiej przyjąć najgłębszą nawet treść.
Mówiliście, że po ŚDM nie mieliście już żadnych pragnień… A teraz?
K.B.: Jako zespół o dość wymownej nazwie mamy jedno wspólne marzenie. Jest nim powtórne przyjście Jezusa, paruzja. Z całych sił wołamy, by Jezus w końcu przyszedł, jak obiecał.
W jednej z waszych piosenek w refrenie jest właśnie wołanie „Marana tha”…
O.M.: Gdy ludzie powtarzają za nami ten refren, uprzedzamy ich, by nie mieli do nas pretensji, jeśli zaraz będzie koniec świata. W końcu sami się o to modlą (śmiech).
Kuba Blycharz – mąż, ojciec. Z wykształcenia prawnik, z zamiłowania muzyk i kompozytor. Autor hymnu Światowych Dni Młodzieży w Krakowie Błogosławieni miłosierni. Założyciel zespołu „niemaGOtu”.
Ola Maciejewska – żona, mama, wokalistka zespołu „niemaGOtu”. Wraz z innymi solistami wykonała hymn Światowych Dni Młodzieży. Na co dzień pracuje w banku.