Hospicjum w Darłowie: dom. Kuchnia, w której można zrobić ulubiony budyń czy upiec ciasto. Kawiarnia, żeby rodzina nie musiała stać nad łóżkiem chorego, ale mogła przywieźć go na herbatę. Zupa dla gości. Kaplica, powiększona kosztem garażu, w której co miesiąc modlą się rodziny tych, którzy przeszli na drugą stronę. W pokojach łóżka ustawione tak, by przechodzący korytarzem nie widzieli chorych. Budynek hospicjum jest funkcjonalny i stale ulepszany, żeby podnosić komfort chorych. Ale hospicjum nie opiera się na budynku, lecz na filozofii i duchowości tego miejsca.
Czego potrzebuje umierający człowiek?
– Najpierw potrzebuje ludzkiej pomocy: ukojenia bólu, zaradzenia niewydolnościom. Dzięki temu może zrozumieć, jaką wartością jest tu życie – i życie wieczne. Nie patrzę na hospicjum inaczej, jak z perspektywy nieba. Inaczej bym się wykończył. Dziś w nocy umarły cztery osoby. Powinniśmy teraz stąd wyjść, zatrzasnąć drzwi samochodu i wyjechać gdzieś daleko, i nazwać to miejsce umieralnią. Ale nie wychodzimy – bo to jest miejsce, w którym ci ludzie zostali przygotowani do przejścia. A ja się czuję w misji, żeby ich do tego przejścia przygotowywać. Nie do śmierci – bo umierają ci, którzy skupiają się na materii.
Można człowieka przygotować na śmierć? Jak?
– Codziennie przygotowuję ich przez sakramenty. Codziennie odprawiam Mszę św., codziennie udzielam Komunii. Jeśli wyjeżdżam, to znajduję kogoś, kto mnie zastąpi. I wiem, że nie muszę tego robić codziennie, ale nie wyobrażam sobie, że ktoś nie przyjmie Komunii św., która miała być jego ostatnią. I sam modlę się o to, żeby przed śmiercią stanął przy mnie ksiądz i powiedział: „Ja odpuszczam tobie grzechy”. Naprawdę się o to modlę. Przeżyłem tu już blisko tysiąc śmierci i za każdym razem, gdy staję przy łóżku umierającego w albie i stule, to widzę, że ten człowiek patrzy nie na mnie, Krzysztofa Sendeckiego, ale na wysłannika, który ma mu powiedzieć: „Tu wszystko się nie kończy”.
Wszyscy chcą mieć takiego wysłannika przy sobie?
– Są i tacy, którzy przeżyli bez sakramentów czasem dziesiątki lat. Nauczyłem się ich nie oceniać. Gdy ktoś mówi: „On nie zasłużył!”, odpowiadam, że nie ja jestem sędzią. Poza tym ich sędzią jest sama choroba, której doświadczają… To ona ich weryfikuje. W ostatniej chwili życia się okazuje, kto jakim był człowiekiem. Miałem tu kiedyś pana, bezdomnego, samotnego, który nie chciał przyjąć sakramentów. Na moje pytania odpowiadał: „Proszę mnie nie denerwować!”. Ale kiedy przychodziłem obok, pomodliłem się, pobłogosławiłem mu. To wszystko. Kiedy umarł, kierownik MOPS-u zadzwonił z pytaniem, czy go pochowam. Sołtysowa ze wsi, w której się wychował, przyjechała zamówić Mszę św. Opowiedziała mi jego historię: człowieka, którego traktowano jak upośledzonego, chociaż nim nie był, nazywano głupkiem. Kiedy wszedłem do kościoła, zobaczyłem tłum ludzi i pomyślałem: „Panie Jezu, chyba mu się należy!”. Nie wiem, jaka była jego wiara. Ale wiem, że musiał mieć w sobie niesamowitą miłość dla drugiego człowieka, bo inaczej dwieście osób na pogrzeb bezdomnego nie przyjdzie! Ucieszyłem się wtedy, że mogłem go przygotować na przejście, ogolić, umyć, ubrać, nakarmić. Potraktować go jak pana Andrzeja, a nie „głupka”.
Ale są też tacy, którzy jednak wracają po latach?
– Miałem tu też więźnia z Czarnego, człowieka z wyrokiem dożywocia. Nie za jedno zabójstwo, to były masakry. Oczywiście, że zastanawiałem się, czy w ogóle go przyjąć. Nawet sędzia do mnie dzwonił, pytał, czy mamy specjalnie przygotowaną salę. Odpowiedziałem, że przecież nie jesteśmy hospicjum więziennym. I że jeśli ten człowiek jest w takim stanie, że trzeba go przyjąć do opieki paliatywnej, to go przyjmę, nie będę kalkulował, kto jest lepszy, a kto gorszy. Tak sobie kiedyś postanowiłem i tego się trzymam. W końcu przysłali tego pana. Był leżący, ale jeszcze posługiwał się rękoma, siadał. Na początku się go baliśmy, ale przede wszystkim mu pomogliśmy, bo miał straszne bóle. Nakarmiliśmy go, a potem mówił, że jest mu tak dobrze, że nie chce stąd wychodzić. Pytał mnie, czy wróci jeszcze do zakładu karnego. Odpowiedziałem, że nie wiem, ale chyba nie – wiedziałem, że raczej stąd nie wyjdzie, że umrze. Ale nie rozmawiałem z nim o sakramentach, tylko przechodząc obok, błogosławiłem. W końcu zapytałem, czy chce się wyspowiadać. Odpowiedział, że tak. I że chce przyjąć Komunię. I że chce codziennie być na Mszy św. Nawrócenie św. Pawła? Nie wiem… Ale to są takie sytuacje, w których dostrzegam największą wartość tego domu.
To nie był jedyny więzień z Czarnego, który umierał w Darłowie. To chyba mało typowe, że pracownicy służby więziennej tak się troszczą o godne warunki dla umierających skazanych?
– Na opiekujących się więźniami mało kto patrzy jak na ludzi, tylko jak na służbistów, którzy mają pilnować, żeby złodziej nie uciekł. A oni tym bardziej powinni mieć w sobie miłość – miłość wychowawczą, dobrze określoną, która potrafi wytknąć błędy, miłość, która nie jest naiwna. Ale miłość! Łatwo jest patrzeć na bandytę, który umiera w komórce i powiedzieć: „Słuchaj, należy ci się!”. Nikomu się nie należy. Nie ja go powołałem do życia i nie ja go będę z tego świata odwoływał. Kiedy więc zadzwonili do mnie z Czarnego, połączyliśmy się we wspólnym sposobie myślenia o umierającym człowieku. Wiedziałem, że nie po stworzyliśmy z hospicjum dom, żeby przyjmować tylko elitę. Umierają jednakowo skazani i notariusze.
Choroba zrównuje?
– Czasem zdarza się, że ktoś próbuje manifestować swoją wielkość, ale szybko z tego rezygnuje. Do nikogo nie mówimy „panie dyrektorze”. Różni wielcy tego świata przyjeżdżają tu, żeby zdjąć z nich ciężar całego życia, majątków, kont, spadków. I widzą, że trumna nie ma kieszeni.
Co zatem zostaje?
– To, co najważniejsze. W hospicjum szuka się fundamentów. Co jest fundamentem życia? Zwykle okazuje się, że ktoś, kto nas kocha, tak prawdziwie. I ta miłość polega na tym, że będę obok. Czasem ludzie mnie pytają, co mają zrobić przy chorej osobie. Odpowiadam, że być. Po prostu. Usiąść na krześle, wziąć pilota, włączyć telewizor i opowiadać, że pani sepleni. Życie to nie jest ciągłe recytowanie wierszy, życie to normalność. Sam się tego uczę, ale też powtarzam ludziom: po prostu bądźcie! Jak trudno jest czasem być! Być przez całą noc przy kimś umierającym i zasnąć na krześle w pozycji siedzącej. Zwykle już po dziesięciu minutach kręcimy się i nie wiemy, co zrobić. Miłość to inna relacja. To słuchanie. To siedzenie obok i patrzenie. To wspólne oddychanie. Przecież małżonkowie w nocy śpią i też tylko oddychają razem! Tutaj człowiek się tego uczy.
Szkoła miłości – czegoś jeszcze oprócz niej uczy?
– Ja się też uczę modlitwy. Nie krytykuję wyszukanych form modlitwy, one są piękne – ale tu nauczyłem się, że jak Pan Bóg chce kogoś dotknąć, to go dotknie na łóżku w hospicjum przy zwykłym „Zdrowaś Maryjo”. Nawet jeśli ta pani nie potrafi już tego odmówić i ja się za nią pomodlę. Codzienna Msza, wystawienie Najświętszego Sakramentu, różaniec to i tak dużo, oni nawet tyle nie powiedzą. Mogę tu zapraszać jakieś cudowne chóry, ale ci ludzie potrafią już tylko „Zdrowaś Maryjo”. Na Mszy św. niektórzy tylko znak krzyża zrobią na początku, potem już chrapią. Też się modlą, ale przez sen.
W hospicjum żyje się teraźniejszością czy przyszłością?
– Zanim tu przyszedłem, pracowałem z dziećmi upośledzonymi. Było w tamtej pracy więcej optymizmu. Dzieci uczyły mnie empatii i radosnego, często wręcz komicznego spojrzenia na życie. Tu nie ma groteski. Nie ma przypadkowości. Tu jest konkret. Jeśli ktoś przychodzi do hospicjum, to nie dlatego, że włosy mu się nie układają czy zęby psują. Przychodzi, bo umiera. Ludzie pytają: co ze mną będzie? Odpowiadam, że nie wiem. Może i będzie źle. Mnie to nie interesuje. Interesuje mnie dziś, czwartek. Co będzie jutro? Nie wiem, czy dojadę do Koszalina i czy stamtąd wrócę, więc nie wybiegajmy myślami tak daleko. Pan Bóg po swojemu tę drogę prowadzi. Trzeba Mu zaufać. Nie grzebać po diabelsku w popiołach przeszłości i nie martwić się o przyszłość, na którą nie mamy wpływu. My mamy zadbać o dziś.
Czego nie wolno w hospicjum?
– Wiem, że ani pielęgniarce, ani lekarzowi nie wolno rzucić rodzinie: „On umiera”. Nie wolno, bo rodzina nie potrafi się przed tym obronić. Muszę im pokazać, że ja idę pierwszy, a oni za mną. „Kochacie mamę? Co wiecie o jej chorobie? Czego się boicie? – Boimy się śmierci. – A w tej śmierci czego się boicie? – Bólu. Strachu. – Bólu nie będzie. Strachu też nie będzie, bo ja tu jestem. Samotności? Absolutnie, po to tu jesteśmy! Wy też jej nie zostawiacie! Przyszliście tu, znaleźliście pomoc, ale jej nie zostawiacie samej! Ale mama odchodzi. – Jak to będzie wyglądało? – Jeszcze nie wiem, ale nie będzie bolało, nie będziecie sami i nie będziecie się bali, bo my jesteśmy do tego przygotowani. – To niech nas ksiądz poprowadzi. – To chodźcie, ja pójdę pierwszy”.
Skąd Ksiądz to ma? Tę wiedzę, tę świadomość?
– To są stany łaski. Zawsze lubiłem pracować z drugim człowiekiem. Bo drugi człowiek zawsze oddaje dobro. Jeśli tu w hospicjum oddaję swój czas, to on mi odda sto razy więcej w uśmiechu, w dobrym słowie. Pani, która leży na łóżku, mówi mi: „Ale ksiądz jest ładny!”. Nie boję się jej wtedy ucałować i przytulić, bo przecież sprawiła mi przyjemność takim prostym słowem, kto z nas tego nie potrzebuje? Ale też rozumiem, co ona chce przez to powiedzieć. Że się cieszy, że ktoś do niej podszedł tak serdecznie. W tym dziwnym dzisiejszym świecie ludzie boją się okazywać serdeczność, podchodzić do drugiego bez kalkulacji. Boją się otworzyć drzwi, bo za nimi może stać terrorysta. Ja się nie boję. Ktoś może mnie skrzywdzić? Jestem na to gotowy. Miłość jest naiwna, musi być trochę naiwna. Jeśli nie ma w nas takiej naiwności, zamieniamy się w bankierów obliczających, co się opłaca, a co nie.
To znaczy, że nie bał się Ksiądz tu przychodzić?
– Bałem się. Ale nie drugiego człowieka, tylko rzeczywistości tego domu. Staram się być odpowiedzialny za ludzi. Tu nie można przesadzić w żadną stronę. Musi być i dobra filozofia domu, i duchowość, i jednocześnie równie ważna jest ciepła woda, intymność chorych i odwodnienie wokół budynków. Do tego wszystkiego niezbędni są też ludzie, personel, który rozumie to miejsce. Rzeczywistość pewnie nigdy nie będzie idealna, ale chcę wysoko stawiać sobie poprzeczkę, żeby zawsze mieć jakiś cel. Moim nadrzędnym celem jest zbawienie człowieka i doprowadzenie całej rodziny do sytuacji, w której są gotowi na przeprowadzenie mamy czy taty na drugą stronę. Żeby nie mówili tylko: „Zostawiłeś nam smutek”. Żeby potrafili powiedzieć: „Mamo, rozstajemy się, ale nic się nie kończy. Dziękujemy, że nas doprowadziłaś do tego momentu. Ty teraz idź dalej i pokaż nam, jak dalej żyć, i pociągnij nas za sobą”. Bo przecież ta mama wciąż będzie z nimi, choć nie będą jej widzieć.
Świat duchowy jest rzeczywisty…
– Nie widzimy go, ale czujemy, że istnieje. Kiedy pracowałem z dziećmi niepełnosprawnymi, one płakały po przyjęciu Komunii św. Nie rozumiałem dlaczego. A potem pomyślałem: a po co mam rozumieć, co tu jest do rozumienia? To jest ich serce, ich przeżycie! Może one widzą teraz Pana Boga, tak fizycznie? To próbuję też tutaj ludziom powiedzieć: że nie wszystko widzimy, nie wszystko rozumiemy. A kiedy ich do tego doprowadzę, to oni już muszą zaufać Panu Bogu, bo komu? Mnie? Przecież ja też tego nie widzę! Wiem tylko, że jest inna rzeczywistość, a tu jej jest próg. Czasem chciałbym tam włożyć głowę, obejrzeć wszystko, a potem wrócić i opowiedzieć, jak tam jest. Ale to byłoby zbyt proste. I ja nie byłbym już taki sam. I oni traktowaliby mnie jak kogoś, kto ich nie rozumie, kto nie czuje ich lęku, bo ma pewność, nie wiarę. A tak – idziemy razem.
Ks. Krzysztof Sendecki jest dyrektorem Domu Hospicyjno-Opiekuńczego im. bp. Czesława Domina w Darłowie.