Piszę w dzień kumulacji wielkich politycznych emocji kampanii wyborczej. Donald Tusk zwołał do Warszawy „marsz miliona serc”. Na ulicach stolicy nie było miliona, ale była masa ludzi marzących o tym, by obecna władza odeszła. Jarosław Kaczyński zdecydował się tylko na kilkutysięczną konwencję w Katowicach.
Kaczyński, a wcześniej premier Morawiecki i marszałek Sejmu Elżbieta Witek, mówili sporo o tym, jakiej chcą Polski. Z kolei Tusk odwoływał się do czystych emocji. Według jego słów tłumy jego zwolenników to trzecia fala Solidarności, usiłująca pogonić „karły u władzy”. Taka definicja własnej roli zwalnia z precyzyjnego wykładania programu pozytywnego. Walka z rządzącymi staje się celem samym w sobie.
Zarazem obie strony, tu nie widzę wielkich różnic, żywią się, sprowadzonym do karykatury, ba – odczłowieczonym – wizerunkiem przeciwnika. On przestaje być przeciwnikiem, staje się wrogiem, jak postać Goldsteina z Roku 1984 George’a Orwella. Pisałem o tym wiele razy. Ale taka polityka przejmuje mnie grozą.
Co nie znaczy, że widzę w naszej polityce idealną symetrię. Trzy dni wcześniej otwarto w Warszawie Muzeum Historii Polski, ulokowane na Cytadeli. Wypomina się czasem, że obecny rząd budował to muzeum tak długo. Ale wcześniej, przez osiem lat rządów koalicji PO-PSL, pozostawało ono na papierze, w sferze planów. Wciąż nie ma tam stałej ekspozycji. Ale triumfalna inauguracja tej instytucji, w ostatniej chwili przed wyborami, każe jednak odnotować tę sferę rzeczywistości jako sukces obecnego rządu, pomimo mielizn i opóźnień. To muzeum jest największe, ale nie jest jedyne. Minister kultury Piotr Gliński ma na swoim koncie około 300, mniejszych i większych, czasem całkiem lokalnych, obiektów muzealnych.
Może politycy PiS powinni sobie darować tę akurat uroczystość jako okazję do uszczypliwości wobec przeciwników. Ona powinna łączyć, nie dzielić, ale przecież mamy kampanię wyborczą. Jeśli jestem mniej wkurzony na ludzi prawicy, niż powinienem, to nawet nie z powodu wieloletniej zwłoki z rozwojem tej instytucji za rządów Tuska. On budował własne muzeum – II wojny światowej.
Bardziej myślę o tym, że w napisanych na kolanie, całkiem współczesnych „stu konkretach na sto dni rządzenia” bloku Tuska dostajemy na temat kultury dwa punkty. Koalicja Obywatelska ma skończyć z cenzurą (jaką? gdzie? przydałyby się przykłady). I uchwalić ustawę o zawodzie artysty. Na temat pielęgnowania dziedzictwa narodowego nie ma tam ani słowa. W tym czasie PiS obiecuje nam choćby superagencję mającą rewitalizować całe miasta i regiony. Poprzez konserwację zabytków.
Jeśli nawet zrealizują połowę swoich zapowiedzi, coś z tego zostanie Polakom. Czy to oznacza, że bezkrytycznie przyjmuję wszystko, co obiecuje obecny obóz władzy?
Zapowiedź wniosku o urządzenie letniej olimpiady w Polsce, co prawda dopiero w roku 2036, to efemeryda. Przykład gigantomanii, sadzenia się ponad własne możliwości. Kraje, które się tego podejmowały, wydawały setki milionów dolarów. Czy naprawdę korzyści z ożywienia inwestycyjnego, z turystyki, z postawienia na infrastrukturę byłyby wystarczającym zrównoważeniem? Powątpiewam.
Wiąże się to z moim szerszym podejściem. Pamiętam, jak na początku pandemii różne postaci oburzały się, że wielcy wirusolodzy zarabiają mniej niż sławni sportowcy. Ale ten odruch szybko zniknął. Ja zawsze będę powtarzał, że jeżeli choć jedno dziecko nie ma w Polsce dostępu do drogiej kuracji medycznej, jestem przeciw wkładaniu wielkich publicznych pieniędzy w sportowe inwestycje. To są dla mnie nieuzasadnione publicznym dobrem igrzyska. Przydatne na wybory.