Przez ubiegłe 30 lat Denaro ukrywał się przed wymiarem sprawiedliwości w rodzinnym Palermo, tuż pod bokiem usilnie poszukującej go policji. Wpadł w styczniu tego roku, ale z mocno schorowanego gangstera włoska Temida nie miała już wielkiego pożytku: z powodu raka jelita nie był w stanie zeznawać. Leczono go w specjalnym wojskowym szpitalu, aby tylko mógł stanąć na nogi na sali sądowej, ale ostatecznie jedyny sąd, przed którym stanął, to sąd ostateczny.
Dla władzy tylko podatki
Historia sycylijskiej mafii obrosła już tyloma legendami, że samo ich prostowanie przekroczyłoby rozmiary tego artykułu. Cosa Nostra znaczy po włosku „nasza sprawa” i nazwa ta dobrze oddaje tajemniczy i nigdy do końca niewyjaśniony charakter tej organizacji. Niejasny jest też jej rodowód. Wiadomo, że mafia jest instytucją bardzo starą, znaną także – pod innymi nazwami – w kilku innych regionach południowych Włoch, lecz słowo to znalazło się w publicznym obiegu dopiero w 1865 r. Oczywiście używano go i wcześniej, ale nikt się tym głośno nie chwalił.
Prawdopodobnie pochodzi ono z języka arabskiego, gdyż Arabowie władali tą wyspą we wczesnym średniowieczu. Sycylia, żyzna i potencjalnie bogata prowincja włoskiego buta, nigdy nie miała szczęścia do polityki, gdyż zawsze rządzili nią obcy. Dlatego w toku stuleci Sycylijczycy wyrobili sobie do władzy stosunek osobliwy: nie tyle z nią walczyli, ile ignorowali. Władzy płaciło się podatki – i tyle. Ale realne problemy międzyludzkie zawsze załatwiano pomiędzy sobą. I biada temu, kto doniósłby o tym do urzędu! Stąd wzięła się omerta, powszechny nakaz milczenia, który do tej pory tyle kłopotu sprawia włoskim sądom. Nieposłusznych czekała nieuchronna vendetta, czyli zemsta. Te włoskie słowa, podobnie jak capo (dosłownie „głowa” tj. szef gangu), dzięki mafii stały się znane na całym świecie.
Gdy w 1860 r. Garibaldi wcielił Sycylię do jednoczącego się państwa włoskiego, mieszkańcy wyspy potraktowali nową władzę dokładnie tak, jak poprzednie – to znaczy jak okupantów, których należy traktować jak powietrze. Dopóki zanadto nie wtrącają się w nasze sprawy, wtedy bowiem do głosu dochodzi lupara („wilczyca”), strzelba z obciętą lufą, za pomocą której Sycylijczycy tradycyjnie załatwiali swoje porachunki. Z władzą bowiem pod żadnym pozorem nie należy się godzić. Na wyspie do dziś wspominany jest jeden z capo di tutti capi („szef wszystkich szefów”), który zamknięty w więzieniu wolał popełnić samobójstwo, niż zeznawać. Rozbił sobie czaszkę, uderzając głową o mur celi.
Jak bracia syjamscy
Takich ludzi nazywa się na wyspie, już nieco anachronicznie, „ludźmi honoru”. Mafia bowiem znana była ze ściśle przestrzeganego, wewnętrznego kodeksu postępowania, którego pozazdrościć by jej mogła niejedna z instytucji oficjalnych. Okrucieństwo vendetty to tylko jedno jego oblicze, na co dzień mafioso był przykładnym ojcem i mężem, dobrym sąsiadem i oczywiście pobożnym katolikiem. Dopiero później, w epoce handlu heroiną, zasady te uległy degradacji i mafia stała się zwykłą, zorganizowaną instytucją przestępczą. Film Coppoli Ojciec chrzestny, gdzie też jest motyw sycylijski, dobrze pokazuje moment tej zmiany.
Ale przynajmniej do II wojny światowej mafia zrośnięta była z sycylijskim społeczeństwem jak dwaj bracia syjamscy. I trzeba przyznać, że był to związek udany – choć oczywiście nie z punktu widzenia władzy. Mafiozi byli „obrońcami porządku”, ochraniając swoimi „wilczycami” plantacje wielkich posiadaczy. Byli zaprzyjaźnieni ze wszystkimi burmistrzami wyspiarskich miast i miasteczek. W nieco późniejszych czasach praktycznie przejęli (rzecz jasna niejawnie) sektor budowy dróg, najbardziej lukratywny z włoskich interesów publicznych. Sprzyjała im też większość sycylijskich proboszczów i prałatów, bo gangsterzy byli tymi, którzy najhojniej dawali na tacę.
Na tym układzie najgorzej wychodzili najbiedniejsi. To właśnie mafia, utrwalając postfeudalne relacje społeczne, walnie przyczyniła się do zacofania tej żyznej i obfitej w naturalne dary wyspy. Sycylijska bieda do dzisiaj daje się zauważyć nawet turystom, którzy przyjeżdżają tutaj np. prosto z Mediolanu.
Za jedno przynajmniej należy jednak mafię pochwalić: to dzięki niej alianci w 1943 r. szybko i względnie bezboleśnie wyzwolili Sycylię spod okupacji niemieckiej. Sycylijczycy, a więc także ich mafia, nienawidzili się bowiem z faszystami, zarówno niemieckimi, jak i włoskimi. Doszło nawet do tego, że z inspiracji Cosa Nostry powstał tam ruch na rzecz… przyłączenia wyspy do Stanów Zjednoczonych jako kolejnego stanu. To się, jak wiemy, nie udało, co nie przeszkodziło sycylijskim gangsterom w harmonijnej współpracy z ich amerykańskimi kolegami po fachu, często również Sycylijczykami z pochodzenia.
Mafiozo albo bandyta
Bohaterem tamtych czasów stał się Salvatore Giuliano, młody Sycylijczyk z ubogiej chłopskiej rodziny, skąd tradycyjnie brali się mafijni „żołnierze”. Giuliano jednak, o dziwo, do mafii nigdy nie należał, o czym za chwilę. Był sycylijskim Robin Hoodem epoki tuż powojennej. W owym czasie dużo się na wyspie mówiło o odłączeniu jej od Włoch. Na tej fali wyrosła sława Giuliano, który zaczął „karierę” jako drobny rabuś, a skończył jako przywódca separatystów, niezmiernie popularny wśród ludu. W odróżnieniu od Cosa Nostry nie widział swojej Sycylii jako stanu USA, lecz jako niepodległe państwo.
Giuliano staczał z włoskimi karabinierami potyczki, a nawet regularne bitwy, jak np. pod Montedoro, w styczniu 1946 r. W starciu z regularną machiną państwa był jednak skazany na porażkę. Zastrzelono go w 1950 r. Ale Sycylia do tej pory wspomina go z szacunkiem.
Pora na obiecane wyjaśnienie. Giuliano był klasycznym „bandytą” – w języku włoskim to słowo nie ma tak kryminalnego zabarwienia jak w polszczyźnie, kojarzy się raczej z kimś w rodzaju Janosika. Instytucja włoskiego „bandytyzmu” wyklucza się z instytucją mafii, ta ostatnia bowiem, będąc cieniem państwa, rośnie w siłę tym bardziej, im silniejsze są oficjalne struktury państwowe. „Bandyci” przeciwnie, występowali tam, gdzie państwa brakowało – w najbardziej dzikich ustroniach Włoch. Dlatego matecznikiem „bandytyzmu” była Sardynia, gdzie mafia była zupełnie nieznana.
Dopóki rządzić będzie strach…
W centrum Palermo, przy samym portowym nabrzeżu, do dziś stoi odrapany, podłużny budynek, który mieszkańcy miasta ochrzcili mało sympatyczną nazwą „komory śmierci” (camera della morte). Ale to, co się tam przez całe lata działo, w pełni zasługuje na tę nazwę. Oszczędźmy czytelnikom szczegółowego opisu, dość powiedzieć, że była to izba tortur, połączona z salą jadalną, gdzie oprawcy z Cosa Nostry pożywiali się po ciężkiej pracy kata. Ofiary, często z rywalizujących ze sobą „rodzin”, czyli gangów, nigdy żywe stamtąd nie wychodziły: ciała wrzucano do morza, rozpuszczano w beczce z kwasem lub dawano jako karmę świniom.
Ile osób tam zabito? Pewnie około setki, i to lekko licząc. Dokładnej liczby nikt nie poda. Proceder ten trwał w najlepsze przez co najmniej kilkanaście lat, pod okiem policji i zarządu miasta. „Komorę śmierci” ujawniono dopiero w 1982 r. Tej atrakcji nie znajdziemy w turystycznych przewodnikach, ale wiedzą o niej wszyscy mieszkańcy Palermo.
Nie wiadomo czy Matteo Messina Denaro rzeczywiście okaże się, jak chce prasa, ostatnim z „ojców chrzestnych” sycylijskiej mafii. Jedno jest pewne: będzie ona działać, dopóki w genotypie społeczeństwa tej wyspy zakodowany będzie strach. A to uczucie zneutralizować będzie włoskiej władzy trudniej, niż nawet dziesięciu podobnych, kolejnych capo di tutti capi.