Jezuita Andrzej Bobola to postać znana – beatyfikowany w 1853 r., kanonizowany w 1938 r. Materiałów o nim jest sporo. Dlaczego sięgnęła Pani po ten temat?
– Pewnego dnia, po odwiezieniu dzieci do szkoły, poszłam, jak to czasem robię, na Mszę. Był akurat 16 maja, czyli wspomnienie św. Andrzeja Boboli, którego wtedy ledwo znałam. Ksiądz, zamiast kazania, przeczytał opis jego męki. Wyszłam z kościoła wstrząśnięta. Po pierwsze myślałam sobie, co się dzieje w głowach ludzi, którzy zadają komuś takie męczarnie, jakie zafundowali Kozacy św. Andrzejowi. Po drugie oczywiście zastanawiałam się, jak to wszystko wyglądało z perspektywy Boboli. Jak trzeba żyć, jak się modlić, jak kochać Boga, żeby wytrwać taką straszną próbę?
Jego śmierć była wyjątkowo okrutna, ale za życia mało osób „typowałoby go” na świętego. Kapituła nagrody FENIKS, przyznając Państwu wyróżnienie, uzasadniła decyzję tak: książce „brak hagiograficznego zacięcia”, święty to „człowiek z krwi i kości”. Bobola bywa wręcz nazywany czarnym charakterem. Jaki był?
– Ważne dopowiedzenie: Andrzej miał trudny charakter w młodości. Pochodził ze szlacheckiej rodziny, w której ceniło się złotą wolność, a problemy rozwiązywało się szablą i nieustannymi sporami sądowymi. Druga sprawa – Bobola był trudny jak na wyśrubowane standardy Towarzystwa Jezusowego, które bardzo dbało o gorliwość i pobożność. Przełożeni zanotowali, że Andrzej bywa porywczy, wybuchowy, gadatliwy i uparty. Miał też problemy ze wstrzemięźliwością w jedzeniu i piciu. Pokora to też nie był jego „klimat”. Jako student na ogół uczył się dobrze, ale na końcu zdarzyło się coś dziwnego – nie zdał bardzo ważnego egzaminu. Jednak te trudności go nie załamały.
Współbracia pisali, że Andrzej walczy ze swoimi wadami, a nawet że wykazuje w tej sprawie zauważalną zaciętość. Pod koniec życia jego charakterystyki składają się już z samych pochlebnych opinii – że przyciąga ludzi miłym usposobieniem, że potrafi się porozumieć z osobami „różnych stanów”: z magnatami, chłopami i szlachtą, że ma talent kaznodziejski… Jednak można się zmienić – dla mnie to bardzo pocieszające. Myślę, że to ważny powód, dla którego ten XVII-wieczny jezuita jest dzisiaj bliski wielu ludziom.
Był normalny, zwyczajny, ludzki, a nie anielski.
– Niewykluczone, że niełatwy charakter – paradoksalnie – pomógł św. Andrzejowi. Człowiek, który walczy z różnymi trudnościami, może łatwiej zrozumieć zmagania innych ludzi, a to się bardzo przydaje w pracy spowiednika i kaznodziei. Po drugie – kto wie, czy gdyby był z natury bardziej układny i potulny, potrafiłby później tak zdecydowanie przeciwstawić się oprawcom?
Zastanawia mnie tytułowy termin: wojownik. Dlaczego wzorzec męski w Kościele jest wpisany w stereotyp bohaterskiego wojownika, żołnierza, rycerza (Wojownicy Maryi, Rycerze Kolumba itp.), skoro Jezus wcale taki nie był? Jego uczniowie to rybacy „łowiący ludzi”, wojowników nie ma w żadnej z Ewangelii! Czy to nie jest atrakcyjny dodatek dla panów, ale… z tego świata?
– Pan Jezus nie chwytał za miecz. Zdaje się, że nawet rzadko podnosił głos. Ale przecież Dobra Nowina nie jest pozbawiona elementu walki – tyle że jest to walka ze złem, którą każdy z nas musi stoczyć w swoim sercu. Nawet Jezus musiał walczyć z szatańskimi pokusami na pustyni.
Mnie akurat cieszy rozkwit męskich ruchów. Nie znam ich dobrze, ale z tego, co słyszę, te grupy mocno eksploatują temat, że walka prawdziwego „rycerza” i „wojownika” zaczyna się od walki z własnym grzechem. A kiedy następne batalie to odmawianie różańca i pomaganie potrzebującym, to w ogóle nie mam zastrzeżeń. Na marginesie – mój mąż niedawno zauważył, że kiedy przed pójściem do pracy chodzi czasem do kościoła, większość obecnych stanowią mężczyźni w średnim wieku i młodzi – a nie, jak się zwykło sądzić, starsze panie. Ciekawe, prawda? Może ta męska mobilizacja coś znaczy i zapowiada coś ciekawego?
---
Joanna Operacz
Dziennikarka, współautorka – razem z mężem Włodzimierzem – książki Boży wojownik. Opowieść o św. Andrzeju Boboli