Wiadomość o mojej śmierci była przesadzona – pisał w słynnym (nieśmiertelnym, chciałoby się dodać) sprostowaniu Mark Twain. Przypominam sobie o nim, ilekroć czytam analizy wieszczące upadek Kościoła w Polsce. Tylko w ostatnich miesiącach tytuły owych ponurych analiz próbowały mnie przekonać, że on „tonie”, „umiera po cichu”, jest „krok nad przepaścią”. Ten rozrastający się nurt publicystyczny wzbogacił niedawno Tomasz Terlikowski książką Wygasanie. Zmierzch mojego Kościoła.
Mój sceptycyzm wobec proroków upadku Kościoła, tez o jego „tonięciu” czy „zmierzchu” wynika m.in. z przekonania, że ich autorzy w sposób nieuprawniony zamykają wielowymiarową rzeczywistość Kościoła wyłącznie do struktur i biskupów. Przyglądając się zaś tej rzeczywistości, dostrzegają w niej sporo zachowań niewłaściwych czy błędnych – jak zbytnie zbliżenie się ołtarza do tronu czy nieradzenie sobie ze skandalami seksualnymi – i z tego wyprowadzają wniosek o zmierzchu, upadku itd. Ale Kościół to nie tylko struktury. Trzeba też pamiętać, że w obliczu różnych wyzwań, trudności i pokus zachowania poszczególnych struktur czy osób były (i są) jednak różne.
Kolejna sprawa: w licznych złowróżbnych wobec Kościoła wypowiedziach pojawia się teza, jakoby to „grzechy Kościoła” spowodowały spadek praktyk religijnych (zwłaszcza młodzieży) i szereg innych zjawisk dowodzących postępującej sekularyzacji. Uważam to za wielkie uproszczenie. Według mnie przyczyna jest inna: na zawód spowodowany nieumiejętnym postępowaniem wobec przypadków pedofilii nałożył się coraz mocniej widoczny w Polsce trend sekularyzacyjny, od dziesięcioleci doskonale już zadomowiony na Zachodzie. Raz jeszcze przytoczę słowa pewnego polskiego ewangelickiego myśliciela, który przed 30 laty pisał, iż w Polsce (choć nie tylko) nastaną czasy „chrześcijaństwa samotnego heroizmu”. Kto wie, może powoli wkraczamy w tę epokę?
Uważam też, że co najmniej równie wielkim problemem jak takie czy inne zaniedbania czy grzechy Kościoła jako instytucji jest wielki kryzys wiary, jaki daje dziś o sobie znać wśród ogółu polskich katolików. Na przykład: duszpasterze alarmują, że do kancelarii przychodzą ludzie niereligijni i niepraktykujący (choć ochrzczeni), którzy chcą zawrzeć ślub w kościele, bo tego oczekuje od nich otoczenie. Także Pierwsze Komunie czy bierzmowania dowodzą często, że Kościół jest dla nas bardziej dystrybutorem usług religijnych, a nie środowiskiem wzrostu wiary. I tu dopiero jest problem, i to wielki.
Pomimo wszystko, obserwując rzeczywistość Kościoła w Polsce, byłbym jak najdalszy od tez sugerujących jego zmierzch czy, tym bardziej, upadek. Nie, nie zamykam oczu na rzeczywistość, chcąc, wbrew faktom, wierzyć obietnicy Chrystusa, iż „bramy piekielne go nie przemogą”. Nie zamykam oczu i właśnie dlatego, oprócz zjawisk mało budujących, widzę także wielką żywotność tego Kościoła we wszystkich tworzących go środowiskach: żywotność cichą, radosną, niekiedy zaś heroiczną w próbach naśladowania Nauczyciela i Mistrza.
Nie, ja zmierzchu nie widzę.