Dotarliśmy do końca cyklu „U źródeł ciemnej nocy Kościoła”, w którym starałem się tropić źródła dzisiejszego kryzysu Kościoła w Polsce. Wielu zapyta: „Jaki kryzys? Przecież wszystkie problemy dziś przeżywane są wynikiem zorganizowanej akcji, zakładającej wyeliminowanie Kościoła ze sfery publicznej, napiętnowanie go jako korporacji chroniącej swoich, niezdolnej do krytycznej autorefleksji. Wystarczy przejrzeć internetowe strony liberalnej lewicy, aby stanąć wobec nienawistnych poglądów «wrogów Pana Boga». Już nie tylko Kościół, ale również jakakolwiek forma religijności zaczyna być postrzegana jako przejaw wstecznictwa, zacofania i braku samodzielnej refleksji. Ludzie wykształceni i oczytani, zdolni – wydawać by się zdało – do krytycznego namysłu, formułują myśli żywcem wzięte z antyreligijnej propagandy czasów stalinowskich. Każdy tekst w jakikolwiek sposób nawiązujący do wiary i Kościoła w internetowych komentarzach owocuje stekiem prymitywnych reakcji. Można odnieść wrażenie, że istnieje jakiś potencjał, rezerwuar nienawistnych emocji, który uwidacznia się przy każdej okazji, gdy tylko pada słowo Kościół”.
Jerzy Sosnowski, dziennikarz usunięty z Trójki w ramach „dobrej zmiany”, skądinąd wielce krytyczny wobec Kościoła, dostrzegł również to niepokojące zjawisko antyreligijnej i antykościelnej obsesji, ogarniającej umysły ludzi skądinąd inteligentnych, krytycznych i rozsądnych. Każdy, kto byłby skłonny sądzić, że środowiska liberalne pozbawione są jakiejkolwiek autorefleksji, powinien przeczytać jego tekst Przyjaciołom ateistom (ostatnio dość irytującym) (dostępny na stronie jerzysosnowski.pl) i zawarte w nim słowa: „Kościół taki, jaki widzimy w Polsce, pogrążony jest w oczywistym także dla wielu katolików kryzysie i wymaga bardzo poważnej naprawy. Kiedy ktoś go krytykuje rzeczowo, kiwam głową, a czasem jeszcze to i owo dokładam od siebie. Kiedy ktoś zwierza się ze swojego ateizmu, sięgając po wyrafinowane argumenty (np. Iwana Karamazowa…), słucham uważnie. Ale kiedy ktoś robi z fenomenu wiary, z kultury, którą ta wiara wyhodowała, zbiór idiotyzmów, niegodnych uwagi, a ludzi w sutannach wyklucza z kręgu bliźnich, szanowanych jako ludzie (wyklucza nie na podstawie tego, kim jest ten czy inny duchowny, tylko dlatego, że jest duchownym!), myślę sobie: odbierasz coś, człowieku, zarówno sobie, jak mnie”.
Czego nie widać
Czym jest we współczesnej Polsce tak silny, antyreligijny, a ponad wszystko antykatolicki odruch młodych ludzi, posuwający się nie tylko do słów, ale również do działań: krzyż z puszek po piwie, nienawistne graffiti na murach kościołów, zakłócanie nabożeństw i procesji? W czasach komunistycznych takie ekscesy były wynikiem esbeckich prowokacji, dziś – niestety – autentycznych emocji.
Możemy to uznać za efekt „chrystofobii” dzisiejszego świata. Możemy coraz bardziej czuć się oblężoną twierdzą, sprzeciwiającą się owemu światu. Możemy utwierdzać się w przekonaniu, że Prawda jest po naszej stronie, a zatem nie ma potrzeby podejmowania krytycznej refleksji nad przeżywającym dziś kryzys katolicyzmem. Przecież ten kryzys ma swe źródła w świecie, trzeba więc napiętnować jego bezdroża, stać twardo na gruncie zasad, bronić wszystkiego, co zapewniło Kościołowi w Polsce tak wielki sukces. Należy kultywować tradycję sprawdzonych niegdyś form religijności: peregrynacje obrazów, oddawanie w niewolę, pielgrzymki, masowe zgromadzenia i intronizacje.
Ale czy to trzymanie się niezrozumiałych dla młodych form pobożności może uratować tradycyjny kształt katolicyzmu w Polsce? Czy może powstrzymać narastającą jak tsunami falę zeświecczenia? Cały cykl moich tekstów, który był w ostatnich miesiącach publikowany na łamach „Przewodnika”, miał dowieść, iż powinniśmy nasze myślenie orientować wokół ewangelicznej perykopy: „A czemu widzisz źdźbło w oku brata swego, a belki w oku swoim nie dostrzegasz? Albo jak powiesz bratu swemu: Pozwól, że wyjmę źdźbło z oka twego, a oto belka jest w oku twoim? Obłudniku, wyjmij najpierw belkę z oka swego, a wtedy przejrzysz, aby wyjąć źdźbło z oka brata swego”. Drążąc temat przyczyn tego, co nas dziś tak boleśnie dotyka, starałem się dostrzec rzeczy umykające kaznodziejom i ich słuchaczom. Chciałem, abyśmy zastanowili się nad sobą, bardziej niż nad owym światem – zewnętrznym, obcym, jakoby wrogim chrześcijaństwu.
Historyczny balast
Korzenie „ciemnej nocy” Kościoła w Polsce tkwią głębiej, aniżeli sugerują to diagnozy kościelnych apologetów. To, co niegdyś dawało mu siłę i odporność, wszystko, do czego jesteśmy tak przywiązani, co budzi wciąż nasze emocjonalne reakcje, cały związek uczuć religijnych i narodowych, jest dziś raczej balastem obciążającym łódź Kościoła w Polsce, czyniącym go niesterowalnym, niezdolnym do zmiany kursu. Jeśli żyjemy w wyobrażeniu Kościoła wyjętego spośród norm i zasad demokracji, Kościoła, który jest czymś osobnym, funkcjonującym na zasadach odrębnych, odróżniających go od innych aktorów pluralistycznego koncertu, to nie będziemy potrafili zaakceptować norm demokratycznej wspólnoty, w której nikt nie ma uprzywilejowanej pozycji. Wciąż będziemy domagać się szczególnej pozycji i szczególnej ochrony.
To jest chyba jeden z centralnych problemów obecności Kościoła w sferze publicznej naszej wspólnoty politycznej. Z jednej strony Kościół broni swego prawa do wypowiadania się w kwestiach publicznych i prawnych, z drugiej zaś podkreśla swą odrębną pozycję, będącą poza regułami pluralistycznej wspólnoty politycznej. Widzi się w roli recenzenta, niezależnego i bezstronnego, niestety wciąż przy tym popada w polityczno-partyjne uzależnienia. Wielu duchownych nie dostrzegło zmian, które dokonały się na przestrzeni ostatnich 30 lat. Oni wciąż widzą siebie jako wyrazicieli prawdy, czują się zdradzonymi przez dawnych sojuszników. Przecież niegdyś przyjaźnili się z Kuroniem, Michnikiem, Mazowieckim etc. Wciąż nie są w stanie zrozumieć, dlaczego wolna Polska nie doceniła zasług Kościoła, dlaczego tak w niej wiele antyklerykalizmu, feminizmu, liberalizmu…? Przecież powinna być królestwem Chrystusa i Jego Matki, przedmurzem, teraz już nie wobec Wschodu, ale wobec Zachodu i jego zgnilizny…
Pół wieku temu byliśmy zafascynowani duchem aggiornamento, soborowej idei katolicyzmu podążającego za przemianami świata. Ów świat, interpretowany dotąd jako zło, zaczął się jawić w wymiarze naturalnych procesów, które Kościół powinien zaakceptować, „ochrzcić”, tak jak niegdyś „ochrzcił” starożytne imperium rzymskie. Świat przestał wreszcie być synonimem zła, zaczął być przestrzenią ewangelizacji. Wtedy, zafascynowani ideami Vaticanum II, byliśmy skłonni sądzić, że oblicze Kościoła zmieniło się definitywnie. Dziś trudno nadal być takim optymistą. Tendencje integrystyczne i tradycjonalistyczne narastają. Środowiska przywiązane do tradycji soborowej zdają się słabnąć, coraz wyrazistsze są poglądy i inicjatywy „zawsze wiernych”, dla których Sobór jest niczym więcej niż „herezją”.
Jak rozmawiać ze światem
Jestem przekonany, że gwałtowny przebieg sekularyzacji młodego pokolenia Polaków nie jest jedynie wynikiem współczesnych uwarunkowań. To nie zło świata tłumaczy spadek praktyk religijnych i uczestnictwa w lekcjach religii. Źródło tych procesów tkwi głębiej. Emocjonalny, radykalny antyklerykalizm młodych, masowo wypisujących się z katechezy i dokonujących apostazji, nie jest wyrazem sprzeciwu wobec przekazu Ewangelii. On wyraża ducha opozycji wobec wszelakiej formy ograniczenia wolności, narzucania jedynie słusznej wizji człowieka i świata. Młodzi pragną uzasadnienia ograniczeń na nich nakładanych, chcą usłyszeć argumenty, nie tylko głos autorytetu. Dlatego pisałem teksty niniejszego cyklu w jednym zamiarze: chciałem, abyśmy my, katolicy w Polsce, potrafili podjąć refleksję nad samymi sobą, nad naszą przeszłością, która kształtuje naszą teraźniejszość. Abyśmy nie pozostawali w przekonaniu, że oto stoimy w opozycji do świata, że to my jesteśmy „znakiem sprzeciwu” wobec współczesności, że przypisana nam jest rola „narodu wybranego”. Abyśmy wreszcie przestali uznawać siebie za wyjętych spoza sfery publicznej debaty, w której współzawodniczą ze sobą rozmaite tematy i zapatrywania, abyśmy nie byli skłonni przypisywać sobie w jej ramach praw szczególnych.
Rok temu wstrząsnęły nami przejawy antyklerykalizmu, które objawiły się po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego, dotyczącego „niekonstytucyjności przepisu dopuszczającego aborcję w przypadku dużego prawdopodobieństwa ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu”. Opór wobec tego orzeczenia zaowocował kilkutygodniowymi demonstracjami, które zwrócone były również przeciwko katolickim kościołom i obiektom kultu. Rzecz w tym, iż dziś, inaczej niż było to w Polsce Ludowej, ekscesy te ukazały autentyczny zasób antykościelnych emocji odczuwanych przez młode pokolenie, nie były wyrazem prowokacji, ale rzeczywistych nastrojów. Kościół nie był chyba na to przygotowany. Nie potrafił uznać graffiti wypisanych na murach świątyń – często niecenzuralnych, agresywnych – za wyraz szczerych emocji. Nie potrafił zrozumieć, że włączenie się w polityczną debatę po jednej, partyjnej stronie, skazuje go na rolę uczestnika politycznej walki, takiego samego jak inne partie i organizacje. Zjeść ciastko i mieć ciastko – czyli brać udział w sporze politycznym, a jednocześnie uzurpować sobie ponadpolityczną, czysto etyczną rolę – tego się zrobić nie dało.
Płonna nadzieja
Laicyzacja postępuje w naszym społeczeństwie niezwykle szybko. Jeszcze do niedawna szczyciliśmy się tym, że możemy zaprzeczyć podstawowej tezie teorii sekularyzacji, wiążącej postęp cywilizacyjny z odrzuceniem światopoglądu religijnego. Według sondażu z lutego 1998 r. 84 proc. polskich księży było za wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej, podczas gdy dla całej ludności wskaźnik ten wynosił 64 proc.
Wybitny socjolog religii Jose Casanova wyznaczał wtedy polskiemu katolicyzmowi zadanie: „Polska mogłaby udowodnić, że upadek religii w Europie nie jest procesem deterministycznym, w sposób konieczny powiązanym z modernizacją, ale historycznym wyborem, którego dokonali Europejczycy. Nowoczesna religijna Polska mogłaby być może zmusić zeświecczonych Europejczyków do przemyślenia sekularystycznych założeń, jakie przyjmują, i dostrzeżenia, że to nie tyle Polska odstaje od Europy, ile raczej zeświecczona Europa odstaje od reszty świata i globalnych trendów”.
Cóż, płonną była ta nadzieja. Dziś trudno mieć wątpliwości, że Polska z opóźnieniem, ale dołączyła jednak do europejskiego mainstreamu. Badania dowodzą, że nasze społeczeństwo należy do najszybciej laicyzujących się w skali globalnej. Być może świątynie, pełne „katolików kulturowych”, przestaną niedługo stanowić naturalny element polskiego pejzażu? Przyczyny tego stanu rzeczy leżą oczywiście w tendencjach duchowych, etycznych i kulturowych współczesności. Jednak w Polsce istotnym składnikiem tego laicyzacyjnego tsunami jest również nasza historia. Jakże wiele jej elementów spowodowało, że byliśmy niegdyś tak odporni na próby wyzucia nas z wiary i przynależności kościelnej. I jak bardzo te same rzeczy przyspieszają dziś proces laicyzacji naszego społeczeństwa.
Światło w mroku
Jakże niewiele spraw ma w historii wymiar stały i niezmienny. Jak bardzo nie warto się przywiązywać do tego, co było, tradycja nie jest przecież wartością samą w sobie. Chciałbym, aby Czytelnicy potrafili zaakceptować myśl, że dzisiejszy kryzys Kościoła tkwi głęboko w jego przeszłości i to tam trzeba szukać jego korzeni. Było takowych kryzysów na przestrzeni dwóch tysiącleci chrześcijaństwa wiele, a gwarancją ich przezwyciężenia są słowa Chrystusa skierowane do Szymona: „Ty jesteś Piotr Opoka i na tej opoce zbuduję mój Kościół, a bramy piekielne go nie przemogą”. Z tą myślą pozostawiam Czytelników pośród „ciemnej nocy”, a przecież ze światełkiem wiary i nadziei, nawet jeśli zdaje się nam niekiedy, że owe bramy wyrastają wewnątrz Kościoła.