U źródeł „ciemnej nocy Kościoła”
Redaktor naczelny „Więzi” Zbigniew Nosowski napisał podczas protestów Strajku Kobiet: „Najtrudniejsze dla mnie hasło trwających w ostatnich dniach protestów to «W Kościele nie ma już Boga». Ono stawia nas, katolików, wobec pytania: po co zatem Kościół, skoro wielu nie jest w stanie odnaleźć w nim Boga? Ci, który noszą takie hasła, zapewne rzeczywiście znajdują w Kościele wszystko, tylko nie Boga. Leszek Kołakowski pisał i zarazem przestrzegał w eseju Jezus ośmieszony: «To dziwne, to bardzo dziwne, że w chrześcijaństwie wszyscy chcą znaleźć właśnie Boga. Jeżeli Go nie znajdują, odchodzą, żeby szukać gdzie indziej. Gdy Kościół uznaje inne sprawy za cele autonomiczne, z konieczności będzie przyciągać tych, którzy zechcą go wykorzystać do spraw świeckich, a odpychać tych, dla których liczy się przede wszystkim Bóg»”.
Dzisiejsza „ciemna noc Kościoła” w Polsce jest nie tylko wynikiem skandali związanych z wykorzystywaniem seksualnym i kultury ich ukrywania. Ona jest konsekwencją zjawisk zakorzenionych głębiej w przeszłości. Już wielokrotnie proponowałem Czytelnikom „Przewodnika” cykle tekstów dotyczące kluczowych momentów naszej historii. Dziś chciałbym rozpocząć kolejny, dotyczący najnowszych dziejów Kościoła w Polsce. Chciałbym, aby nie były to jedynie opisy wydarzeń minionych, ale raczej poszukiwanie źródeł tego, czego doświadczamy dziś.
Wszyscy, którym zależy na tym, aby Kościół pozostał autorytetem w życiu osobistym i społecznym Polaków, czują, jak trudne to wyzwanie. Trzeba mu sprostać w sferze czynu i świadectwa, ale również w sferze refleksji. Każdy katolik powinien w zakresie swych kompetencji próbować pogłębić diagnozę stanu Kościoła w Polsce. Po to, by zrozumieć, dlaczego kryzys nadszedł. Cykl tekstów, który Państwu proponuję, ma właśnie takie zadanie.
Chcę zachęcić Czytelników do refleksji nad stanem polskiego katolicyzmu. Pokazać, że jego problemy wynikają nie tyle z wrażych knowań i mniemanych spisków, ile z naszego własnego zasklepienia w świecie minionych wyobrażeń, w postrzeganiu współczesności jako wcielenia zła, kreowaniu lęków, owocujących poczuciem oblężenia. „Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz? Jak możesz mówić swemu bratu: Bracie, pozwól, że usunę drzazgę, która jest w twoim oku, gdy sam belki w swoim oku nie widzisz? Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka swego brata” (Łk 6, 39–42). Te słowa dokładnie opisują problem, który chciałbym uświadomić Czytelnikom cyklem moich tekstów, które pojawiać się będą na łamach „Przewodnika” w trzecią niedzielę każdego miesiąca.
Nieszczęściem polskiego katolicyzmu jest poczucie bycia oblężonym. Lękamy się tego, co nowoczesne. Sądzimy, że wszelkie zmiany – doktrynalne i instytucjonalne – wiodą ku zniszczeniu Kościoła, ku osłabieniu jego oddziaływania, ku marginalizacji jego nauczania.
Jesteśmy szczególnie uzależnieni od tego schematu „Kościoła-instytucji narodowej” i „Polaka-katolika”. Żyliśmy w przestrzeni Kościoła nie tyle uniwersalnego i ponadnarodowego, ile służącego dobru konkretnego narodu. Nieszczęściem polskiego katolicyzmu było to, że na płaszczyźnie politycznej zidentyfikował się z ruchem narodowym, rodzimą formą nacjonalizmu; że już przed ponad stu laty przyjął identyfikację polskości z pochodzeniem etnicznym; że odrzucił szerokie, jagiellońskie rozumienie polskości.
„Historycznie polskość ma za sobą bardzo ciekawą ewolucję. Takiej ewolucji nie przeszła prawdopodobnie żadna inna narodowość w Europie – twierdził Jan Paweł II. – Naprzód, w okresie zrastania się plemion Polan, Wiślan i innych, to polskość piastowska była elementem jednoczącym: rzec by można, była to polskość «czysta». Potem przez pięć wieków była to polskość epoki jagiellońskiej: pozwoliła ona na utworzenie Rzeczypospolitej wielu narodów, wielu kultur, wielu religii. Wszyscy Polacy nosili w sobie tę religijną i narodową różnorodność. […] Niezmiernie ważnym czynnikiem etnicznym w Polsce była także obecność Żydów. Pamiętam, iż co najmniej jedna trzecia moich kolegów z klasy w szkole powszechnej w Wadowicach to byli Żydzi. W gimnazjum było ich trochę mniej. Z niektórymi się przyjaźniłem. A to, co u niektórych z nich mnie uderzało, to był ich polski patriotyzm. A więc polskość to w gruncie rzeczy wielość i pluralizm, a nie ciasnota i zamknięcie. Wydaje się jednak, że ten «jagielloński» wymiar polskości, o którym wspomniałem, przestał być, niestety, w naszych czasach czymś oczywistym”.
Jakże znamienne jest to papieskie „niestety”. Ono świadczy, że w jego formacji umysłowej nie było miejsca na utożsamienie polskości i katolicyzmu, że był jak najdalszy od czynienia z wiary i przynależności kościelnej zakładnika polityki. Także tej, która określała się jako narodowa.
Kościół – instytucja narodowa
Jeśli chcemy prześledzić formowanie się symbiozy polskości i katolicyzmu, musimy cofnąć się w czasie przynajmniej o ponad sto lat, do czasów, gdy pod koniec XIX wieku rodziły się u nas nowoczesne nurty politycznego myślenia i działania. To wtedy istniejący od dawna mesjanistyczny mit Rzeczypospolitej antemurale christianitatis, przedmurza chrześcijaństwa, nabrał nowego znaczenia. Został bowiem zidentyfikowany z nacjonalistyczną ideą narodu – wspólnoty krwi. Gdy na przełomie wieków, za sprawą poglądów Romana Dmowskiego i jego współpracowników, kształtował się polski nacjonalizm, nikt w jego łonie nie pojmował już narodu, jako wspólnoty „noszącej w sobie religijną i narodową różnorodność”. Dominowała wizja narodu jednej kultury, języka, wiary i pochodzenia.
Kościół był w jej ramach przede wszystkim „instytucją narodową”, ważną i godną wsparcia, o ile realizował „narodowy interes”. Miało to swój wymiar praktyczny. Niewątpliwie korzystna z punktu widzenia uniwersalnego wymiaru Kościoła unia brzeska i jej dziedzictwo w postaci cerkwi greckokatolickiej były zwalczane przez polskich nacjonalistów, ponieważ widzieli oni w nich promocję ukraińskiej tożsamości narodowej. Nośnikiem polskości – dla narodowców wartości absolutnej – był bowiem tylko rzymski katolicyzm, unię zaś sam Dmowski określił jako: „fikcyjny katolicyzm” i twierdził: „tam, gdzie jedynie utrwalenie istotnego katolicyzmu mogło nasz wpływ utrwalić, gdzie schizma (czyli prawosławie) byłaby dla nas korzystniejsza, gdybyśmy ją byli zechcieli i umieli dla siebie upaństwowić”. Dobro Kościoła stało na drugim planie, najważniejszy był wąsko pojmowany, polski „interes narodowy”.
Jan Ludwik Popławski, jeden z twórców polskiego nacjonalizmu, nie pozostawiał tu wątpliwości: „Jesteśmy społeczeństwem katolickim, ale nie jesteśmy społeczeństwem kościelnym, tylko narodowym. Katolicyzm jest tylko jedną z właściwości naszego charakteru narodowego i obrona interesów Kościoła katolickiego stanowi zaledwie jedno z zadań polityki narodowej i to o tyle, o ile ten Kościół jest polskim”.
Osobista wiara nie miała większego znaczenia, Polak winien być katolikiem ze względu na swoją polskość, obyczaj, kulturę i tradycję. Szanować Kościół jako instytucję narodową i niewiele ponad to. Sięgamy tu do źródeł tego, co dało Kościołowi poczucie pozornej siły, wynikającej ze związku z narodem, z masami katolickiego ludu, stanowiącego opokę broniącą go przed „światem”, ze swej natury obcym i groźnym.
Poszukiwanie skutecznej reprezentacji
Pomimo iż nacjonalistyczne postrzeganie Kościoła i religii było w swej najgłębszej istocie antychrześcijańskie, ruch narodowy opanował umysły dużej części polskiego duchowieństwa i wiernych. Widać to szczególnie w dwudziestoleciu międzywojennym, gdy szerokie rzesze księży udzielały swego poparcia endecji, a nie np. chadecji czy innym stronnictwom inspirowanym chrześcijaństwem, ale pozbawionym rysu nacjonalistycznego. Hierarchii kościelnej potrzebna była reprezentacja polityczna, która będzie w stanie w nowym państwie reprezentować interesy Kościoła jako instytucji. Biskupi pragnęli znaleźć siłę, która mogłaby skutecznie reprezentować ich interesy w sejmie i we władzy wykonawczej. Winno to być ugrupowanie bliskie Kościołowi, ale ponad wszystko silne i wpływowe. Ten pragmatyzm, preferujący skuteczność bardziej niż wierność zasadom Ewangelii, skłonił większość hierarchii do sojuszu z narodowcami.
Symbioza endecko-kościelna ujawniła się już podczas wyborów w 1919 r. Wyraźnie zaznaczała się w dyskusji o konstytucyjnym zapisie miejsca Kościoła w państwie i konkordacie ze Stolicą Apostolską. Klub sejmowy Związku Ludowo Narodowego (politycznej reprezentacji ruchu narodowego) nieraz zgłaszał korzystne dla Kościoła inicjatywy w sprawach odzyskania majątków kościelnych, reformy rolnej i uposażeń duchowieństwa. W jego ławach zasiadała większość księży wykonujących mandat poselski, ci księża-posłowie potrafili nieraz bardzo bojowo włączać się w parlamentarne polemiki. Tak było np. podczas dyskusji dotyczącej ewentualnej parcelacji majątków kościelnych w ramach reformy rolnej.
Zwieńczeniem tego pragmatycznego współdziałania wielu hierarchów kościelnych z obozem nacjonalistycznym stała się książka Romana Dmowskiego Kościół, naród i państwo, wydana w 1927 r. Niektórzy widzą w niej ostateczny etap ewolucji Narodowej Demokracji ku odrzuceniu antychrześcijańskich poglądów preferujących naród ponad wspólnotę wiary. Nawet dziś, po niemal stu latach, dzieło przywódcy endecji zdaje się niektórym wciąż aktualnym wzorcem relacji Kościoła, narodu i państwa. I nie chodzi tu jedynie o dziarskich młodzieńców z ONR, wznoszących okrzyk „Wielka Polska katolicka”, ale również o subtelniejszy ton obecny w homiliach, listach, artykułach katolickich czasopism, wreszcie w wypowiedziach polityków powołujących się na swą katolicką prawowierność.
Przed niemal wiekiem Roman Dmowski napisał: „Katolicyzm nie jest dodatkiem do polskości, zabarwieniem jej na pewien sposób, ale tkwi w jej istocie, w znacznej mierze stanowi jej istotę. Usiłowanie oddzielenia u nas katolicyzmu od polskości, oderwania od religii jest niszczeniem samej istoty narodu”. Pozornie zaprzeczył w ten sposób swoim wcześniejszym jawnie antychrześcijańskim poglądom. Słowa te nadal mają zwodniczą moc, tworzą zmistyfikowaną rzeczywistość, jakże dla wielu pożądaną, wytęsknioną, idealizowaną. Ukazują Polskę wyobrażoną, realizującą ideał symbiozy Kościoła, narodu i państwa, wizję jakże abstrakcyjną w dzisiejszych realiach gwałtownej laicyzacji.
Obciążeni „teologią narodu”
Czy powrót do narodowo-katolickiej retoryki, ciągłe utwierdzanie modelu Polaka-katolika, łączenie tożsamości narodowej z wyznaniową mogą być receptą na problemy, które dziś, my wszyscy identyfikujący się z Kościołem, przeżywamy? Nie tędy droga. Chrześcijaństwo i polskość to rzeczywistości sytuujące się w zupełnie różnych porządkach: ponadczasowym i historycznym. W Polsce od dawna popełniamy grzech utożsamiania wiary i narodu, tego co nadprzyrodzone i doczesne, jawnie sprzeciwiamy się słowom św. Pawła: „Nie masz Żyda ani Greka, nie masz niewolnika ani wolnego, nie masz mężczyzny ani kobiety; albowiem wy wszyscy jedno jesteście w Jezusie Chrystusie”. Niczym innym jest przecież wiara w mity o szczególnym jakoby statusie Polski i Polaków, otoczonych większą opieką Maryi aniżeli inne narody. To przecież czysto nacjonalistyczne postrzeganie świata, jako mozaiki narodów, które mają różne, szczególne miejsca w Bożym planie. Jedne cieszą się szczególną opieką Opatrzności, inne jej nie posiadają. Nie wiem, czy można znaleźć myśl bardziej niechrześcijańską. A przecież słowa utrzymane w takim duchu wciąż płyną do nas z ambon, audycji radiowych i łamów katolickich czasopism. Sam pamiętam rozterkę, której doznałem, słysząc na antenie Radia Maryja historię o tym, jakoby podczas wojny w Bośni cudownym zrządzeniem losu oszczędzone zostały wsie zamieszkane przez katolickich Chorwatów, zniszczone zaś do gruntu sąsiednie osady muzułmańskie i prawosławne. Takimi gorszącymi absurdami kończy się nacjonalizacja chrześcijaństwa, która podmiotem czyni nie człowieka, ale wspólnotę wyobrażoną – naród.
Jesteśmy w Polsce szczególnie obciążeni „teologią narodu”, niechrześcijańską w swej istocie koncepcją narodu, wspólnoty jakoby naturalnej i ponadczasowej, będącej elementem Bożego planu. Głęboko zakorzenione w nacjonalistycznej ideologii zrodzonej w XIX stuleciu jest postrzeganie narodu, jako swego rodzaju osoby, samoistnego bytu, posiadającego swój charakter, misję, stojącej wobec perspektywy zbawienia lub potępienia. Człowiek jest w takiej perspektywie zdeterminowany przynależnością do narodu, nie ma żadnej swobody wyboru – chce czy nie, pozostaje Niemcem, Żydem, Rosjaninem i Polakiem, takim się bowiem urodził. Nie wybiera również swej przynależności wyznaniowej: jest Polakiem, zatem jest katolikiem, basta. To jest dziedzictwo, które nad nami ciąży. Kościół, uniwersalna wspólnota wiary, uwięziona w anachronicznej retoryce „Chrystusa króla Polski” nie uchroni się od laicyzacji, ucieczki młodych, dla których formuły rodem z poprzednich epok pozostają obcą, niezrozumiałą i egzotyczną retoryką. Kościół, który nie potrafi uwolnić się od swych nacjonalistycznych uwikłań, sam skazuje się na marginalizację, traci młodych, szkodzi swej przyszłości.