Logo Przewdonik Katolicki

Mesjanizm w nowym wcieleniu

Paweł Stachowiak
„Kościół został wcielony w życie narodu, wszczepiony w jego byt i dzieje jak Słowo Przedwieczne w ciało" – mówił podczas uroczystości milenijnych w Gnieźnie prymas kard. Stefan Wyszyński fot. NAC

Przekonanie o wyjątkowości Polski i Kościoła w naszym kraju oraz wynikającym z tego szczególnym powołaniu stało się niezwykle trwałym składnikiem naszej formy religijności.

Interrex, czyli „międzykról” – tłumaczenie nieudolne, ale oddające istotę rzeczy. W szlacheckiej Rzeczypospolitej, w której tron zależał od woli „panów braci”, Kościół i osoba arcybiskupa gnieźnieńskiego, prymasa Polski, były gwarantem ciągłości państwa wciąż poddawanego wyzwaniom „złotej wolności”. Chwilowe niegdyś Interregnum nabrało nowego znaczenia w chwili, gdy zabrakło niepodległego państwa, gdy zdawało się, że finis Poloniae jest zarazem końcem polskości, że teraz są już tylko poddani króla Prus, cesarza Austrii i cara Rosji, że jeśli nie ma polskiego państwa, to nie ma i Polaków. Tak się mogło zdawać, gdy polskość była utożsamiona z istnieniem państwa; inaczej, jeśli pojmowano ją, jako wartość autonomiczną. „Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy” – pisał Józef Wybicki w tekście Mazurka Dąbrowskiego. To była myśl nowa i rewolucyjna, mówiąca, iż polskość może się realizować także w warunkach narodowej niewoli, braku niepodległego państwa. Polska żyje bowiem nie w instytucjach, ale w świadomości Polaków, jest wyborem tożsamości, niezdeterminowanej przez przynależność państwową. Nie było państwa, nie było króla, ale było poczucie wspólnoty i niesprawiedliwości, która dotknęła naród pozbawiony wolności.
Takie było podłoże polskiego mesjanizmu, nieobcego również innym narodom. Idee romantyczne, szeroko rozpowszechnione w pierwszej połowie XIX stulecia, szczególnie w Europie Środkowej, kreowały pojęcie narodu – ludu jako bytu ponadczasowego, wspólnoty mistycznej, obejmującej pokolenia, które odeszły, żyjące dziś i te, które dopiero nadejdą. Naród zdawał się wtedy naturalnym elementem Bożego ładu, niezależnym od doczesnych uwarunkowań, nieulegającym logice przemijania. Bóg, tak wierzono, określa misję człowieka, ale również narodu, rozlicza i zbawia człowieka, ale również naród. Jednostka nie może istnieć poza wspólnotą narodową, tylko w jej ramach może się spełnić. Poza narodem nie ma zbawienia, do tego sprowadzała się myśl romantyczno-nacjonalistycznego katolicyzmu czasów niewoli. Jestem Polakiem nie w wyniku wyboru, twierdzono, ale za sprawą urodzenia, moja tożsamość jest tym zdeterminowana. „Jestem Polakiem, więc mam obowiązki polskie” – tak pisał Roman Dmowski, mam zobowiązania wynikające z tego, że się z matki Polki urodziłem, nie dlatego, że polskość wybrałem i świadomie pokochałem. Tak zrodził się polski, mistyczny i mesjanistyczny katolicyzm czasu niewoli. Kościół i jego pasterze w roli interrexa.

„Tylko pod tym znakiem…”
Czas zaborów sprzyjał symbiozie między polskością i wiarą katolicką. „Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem Polska jest Polską, a Polak Polakiem” – dwuwiersz pochodzący z tekstu Karola Balińskiego Śpiewakowi Mohorta bratnie słowo z 1856 r., często błędnie przypisywany Adamowi Mickiewiczowi, był wyrazem przekonania, że obrona polskości jest tożsamą z obroną wiary i Kościoła, że walka z Kościołem jest walką z polskością i vice versa.
Gdy w 1918 r. zaczął się proces odbudowy suwerennego państwa, Polska katolicka była dla wielu naturalnym ideałem odrodzonej państwowości, większość hierarchów Kościoła nie widziała innej formy polskiej wspólnoty aniżeli zbudowanej wokół nauczania Kościoła. „Wołajmy i domagajmy się, aby całe życie polityczne, społeczne i narodowe oprzeć na katolickiej wierze, która jest najsilniejszą rękojmią naszych Konstytucji, która jest szkołą prawdziwie narodową ducha i karności, a ostoją i puklerzem wszelkich zdrowych wolności” – wzywali biskupi już 12 listopada 1918 r. Sami nie do końca pojmowali jednak naturę zachodzących zdarzeń, próbując wskrzeszać ideę państwa wyznaniowego, niewiele odbiegającego od wzorców pochodzących z epoki schyłku dawnej Rzeczypospolitej. Głęboki rozbrat Kościoła i środowisk inteligenckich, pogłębiał jeszcze jego marginalizację w dniach „wybuchu niepodległości”.
W takich warunkach część duchowieństwa, ulegając duchowi upartyjnienia, wykazywała skłonności, aby nie całkiem akceptować kształt, w jakim narodziło się państwo, nie w pełni uznawać je za własne. Dostrzegali to i boleli nad tym bardziej światli przedstawiciele hierarchii, sami skądinąd bardzo, wobec wielu zjawisk obecnych w życiu publicznym, krytyczni. „Brak życzliwości dla własnych władz państwa, a nawet pewnego rodzaju niechęć do nich” zauważał arcybiskup warszawski kard. Aleksander Kakowski, konstatując, iż: „niższe duchowieństwo w większości związane z partią ND [endecją], nie zawsze szło ręka w rękę z episkopatem w stosunku do polskich władz świeckich, a nawet prowadziło z rządem walkę z kazalnicy, w pismach i na wiecach”.
Kościół wchodził w okres II Rzeczypospolitej obciążony wieloma zaszłościami i obawami. Niektóre z nich miały wymiar doraźny, wręcz materialny, inne dotyczyły spraw, które wstrząsały całą sferą europejskiej cywilizacji stojącej u progu nowej epoki. W Polsce, w której katolicyzm zdawał się wciąż nienaruszoną opoką tożsamości narodu, wyznawany powszechnie i publicznie, nowoczesne tendencje europejskie budziły lęk. „Wszak nikt narodowi naszemu nie zapewnił, że nie nastaną takie czasy, w których Bóg będzie może i udziałem, i celem jednostek, ale nie będzie Go w całej i szerokiej katolickiej Polsce” – pisał w momencie narodzin nowego państwa cytowany już kard. Kakowski. W najgłębszym więc wymiarze lęk ludzi Kościoła dotyczył już wówczas sekularyzacji, która uczynić mogła wiarę „sprawą prywatną”, odbierając Kościołowi rolę ważnego aktora życia publicznego.

Instytucja narodowa
Kościół czasu niewoli, Kościół stojący na straży narodowej tożsamości, Kościół zidentyfikowany z narodem, nie z państwem, Kościół kultywujący przekonanie o szczególnej misji Polaków, przedmurza, antemurale christianitatis, łatwo wszedł w rolę instytucji narodowej, skupionej na obronie polskości, utożsamionej z katolicyzmem.
Dla twórców polskiego nacjonalizmu – Dmowskiego, Popławskiego, Balickiego – Kościół był przede wszystkim instytucją narodową, ważną i pożyteczną, jeśli stoi na straży polskości, preferuje wymiar narodowy ponad uniwersalnym. Najwyraźniej było to widoczne w ich stosunku do Kościoła greckokatolickiego, unickiego. Mimo że był on częścią katolickiej wspólnoty i uznawał zwierzchność papieża, polscy nacjonaliści zwalczali go, ponieważ wyrażał niepodległościowe ambicje Ukraińców. Polski interes narodowy, pozornie sprzeczny z ukraińskim, był dla polskich narodowców ważniejszy niż dobro Kościoła katolickiego, uniwersalnego i ponadnarodowego.
Tak rodził się kształt katolicyzmu, który stawał się bardziej polskim niż powszechnym. Mesjanizm „Polski – Chrystusa narodów” zacierał powszechny, katolicki wymiar chrześcijaństwa. Niejednokrotnie uniccy duchowni, którzy po 1945 r. podlegali jurysdykcji prymasa Polski, skarżyli się na brak empatii wobec potrzeb wiernych ich Kościoła, boleśnie odczuwali, że zwierzchnik Kościoła w Polsce widzi swe posłannictwo w obronie polskiego interesu narodowego, bardziej niż w dbaniu o Kościół powszechny.

Chwała zwyciężonym
Dziedzictwo „przedmurza” i czasów narodowej niewoli, po krótkim interludium II Rzeczypospolitej, odżyło w epoce Polski „ludowej”. Znów nie było „króla”, czyli ośrodka suwerennej władzy państwowej, uosobienia polskiego państwa, stojącego na straży tradycji narodowej. Znów mieliśmy dni bezkrólewia. Po 1939 r. nastał czas wyjątkowo sprzyjający polskiemu mesjanizmowi, ponownie weszliśmy w znane nam koleiny: poświęcenia, ofiary, tragicznego męczeństwa, narodu bohaterów, moralnych zwycięzców etc. Gloria victis, romantyczna i martyrologiczna tradycja, wzmacniała się w świadomości Polaków i Kościoła w Polsce. Doświadczenia czasu zaborów, a później brunatnego i czerwonego totalitaryzmu utwierdzały nas w przekonaniu, że ucisk i prześladowanie, cierpienia więzionych i krew pomordowanych są stanem niejako naturalnym, że to one nadają Polsce, jej dziejom i jej posłannictwu wymiar mesjanistyczny.
Można ten ton usłyszeć w myślach dwu prymasów, Augusta Hlonda i Stefana Wyszyńskiego, stojących na czele Kościoła w Polsce, w epoce nowych prześladowań. „Kolej na Polskę, idzie nowa Polska, godzina powołania, próby, wigilia największej epoki polskich dziejów. Polska ma dać światu pokój, miłość, braterstwo. […] Polska jest narodem wybranym. Królestwo Boże w Polsce ma się rozpocząć i rozszerzyć na cały świat” – notował kard. Hlond w 1945 r.
Jego następca podczas uroczystości milenijnych budował swoje nauczanie wokół podobnych wątków. „Kościół został wcielony w życie narodu, wszczepiony w jego byt i dzieje jak Słowo Przedwieczne w ciało […] Nie można rozdzielić – jak chcą niektórzy – Kościoła i narodu; stanowią one świętą, nierozerwalną jedność” – głosił inspirowany przez prymasa projekt obchodów autorstwa Komitetu Tysiąclecia. „Dziś cały naród jest ochrzczony”, „jesteśmy narodem katolickim” – mówił kard. Wyszyński podczas inauguracji Millennium w katedrze gnieźnieńskiej.
A jeszcze w 2003 r. biskupi polscy tak interpretowali klęskę września 1939 r.: „Wrzesień polski był nie tylko klęską, lecz był i chwałą Narodu. W szeregu zagrożonych wojenną nawałą narodów Polska pierwsza powiedziała przecież zbrojnym czynem – nie. Ponieważ bardziej niż inni byliśmy nieprzygotowani na ten bezprzykładny najazd, tym bardziej więc polskie „nie” było godne podziwu, bohaterskie, pełne wymowy dla sumienia ludzkości”.

Polska misja
Przekonanie o wyjątkowości Polski i Kościoła w naszym kraju oraz wynikającym z tego szczególnym powołaniu okazało się niezwykle trwałym składnikiem naszej formy religijności. Przypomnijmy sobie, jakże często słyszaną po 1989 r. tezę, że oto Polska ma wnieść do laicyzującej się Europy ducha chrześcijańskiego odrodzenia. Wierzył w to Jan Paweł II, takie zadanie powierzał rodakom podczas „bierzmowania dziejów” na krakowskich Błoniach. Niespełnianie tych nadziei było dla niego przyczyną bolesnego rozczarowania u progu III RP. Wiekowa tradycja mesjanistyczna kazała Kościołowi w Polsce wierzyć w swe szczególne religijno-narodowe posłannictwo bez względu na okoliczności.
Rzeczywistość wspólnoty demokratycznej i pluralistycznej, wyzbytej dawnych emocji, czarno-białych podziałów na zdrajców i bohaterów, wolnej od polskiej ofiarniczej namiętności, zdawała się wielu katolikom dziwna, niezrozumiała, obca. Słyszałem relację osoby, która była pod warszawskim Torwarem, gdy przywożono tam ciała katastrofy smoleńskiej. Był żal, nawet rozpacz, ale jednocześnie poczucie uwznioślającej wspólnoty, czegoś znajomego, swojskiego, zrozumiałego: naród zgromadzony wokół swych martwych bohaterów. Samozwańczy „obrońcy krzyża” doskonale odnajdywali się w roli prześladowanych za naród i za Kościół, wierzyli, że to oni kontynuują prawdziwą misję Polski. Gdy zabrakło prześladowców, ich duch zaczął gasnąć.
Być może takie jest właśnie dziedzictwo naszego mesjanizmu: dysonans poznawczy i trudność odnalezienia się w rzeczywistości banalnej, pluralistycznej, niewymagającej heroizmu, a jedynie przyzwoitości. Jakże trudno wyobrazić sobie naród bez misji i bez wroga. Część polskich katolików szuka go zatem, obsesyjnie przeczesując świat w poszukiwaniu nowej „zarazy”. Na przekór wszystkiemu wciąż odbudowują oni dekoracje mesjanistycznego teatrum, choć chyba nawet oni czują, że idea polskiego narodowego mesjanizmu zawierała w sobie zasadniczy błąd: powołanie i misja dotyczą człowieka, nie narodu.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki