K ordoba. Choć to dopiero początek maja, z nieba lał się żar. Być może właśnie dlatego życie zaczyna się tutaj dopiero wieczorem. Wąskie i kręte uliczki śródmieścia zachęcały do spacerów. Uroku dodają ślady przenikających się kultur: chrześcijańskiej, żydowskiej i muzułmańskiej. Chyba najbardziej wymownym tego przykładem jest katedra wybudowana w miejscu dawnego meczetu, postawionego z kolei na fundamentach dawnej wizygockiej świątyni chrześcijańskiej. Wytchnienie można znaleźć w licznych lokalach albo niemniej licznych patio. Na najpiękniej ukwiecone patio właśnie w maju urządzany jest konkurs.
Spacerując uliczkami Kordoby, szedłem za gwarem. Tak dotarłem do placu św. Michała. Stał przy nim kościół. Wokół pełno stolików, przy których siedzieli ludzie. Jedli, pili, rozmawiali, śmiali się. Ktoś nieopodal śpiewał. Rozległy się oklaski.
Drzwi do kościoła były otwarte. Z trzech stron. Nienachalnie zapraszały do wejścia. Wszedłem. W kościele ciemno. Jedynie przez witraże przedostawały się promienie zachodzącego słońca. Światło skupione było na Najświętszym Sakramencie, wystawionym na ołtarzu. Symetrycznie rozstawione świecie – po trzy z każdej strony. Jakbym wszedł do innego świata. Cisza tego miejsca mieszała się z wrzawą dobiegającą z zewnątrz. Ktoś odczytywał fragment dialogu Jezusa z Piotrem. „Czy miłujesz mnie bardziej aniżeli ci?” – wybrzmiewało pytanie Mistrza.
Kościół był pełen ludzi. W dużej mierze młodych. W konfesjonale spowiadał ksiądz. Wróciłem tu następnego dnia na Mszę w południe. Przyszedłem pół godziny wcześniej. Było kilkadziesiąt osób. Dwóch księży w konfesjonałach. I spowiadający się ludzie.
Kordoba była akurat wyjątkiem na szlaku terezjańskim, którym podróżowałem z przyjacielem, by odnaleźć na nowo ducha modlitwy. By na nowo nauczyć się kontemplacji. Ale takiej, o jakiej piszą Jacques i Raissa Maritain czy Thomas Merton – kontemplacji Boga pośród świata, pośród codziennych obowiązków, we wspólnocie, w której żyję, pracuję, jestem. Stąd przede wszystkim miejsca naznaczone obecnością św. Teresy z Àvila, ale też i jej duchowego kompana i reformatora życia zakonnego – św. Jana od Krzyża.
Niemal w każdym miejscu, w którym przyszło mi się modlić czy sprawować Eucharystię, mogłem doświadczyć żywej wiary ludzi. Zaangażowanych w życie swojej wspólnoty, zaangażowanych w liturgię, cieszących się także spotkaniem po niej. Przyglądałem się, jak na Mszę o 21.00 przychodzą dziesiątki młodych ludzi. W jednej z miejscowości dwóch chłopaków weszło do kościoła, trzeci dołączył po chwili. Przyszli na nieszpory. Po modlitwie wyszli. Być może udali się na piwo, jak większość Hiszpanów o tej porze. Żartowaliśmy, że może mieli taką pokutę, a może musieli przyjść w ramach przygotowania do bierzmowania. W każdym razie doświadczenie wejścia w życie poszczególnych wspólnot było bardzo budujące. Ci, którzy przyszli, naprawdę wiedzieli, dlaczego tam są.
Właściwie był jeszcze jeden wyjątek na szlaku terezjańskim. Merida. Wybrana trochę przypadkiem. W połowie drogi powrotnej na lotnisko. Trafiliśmy do bazyliki św. Eulalii. Do miejsca, gdzie ta trzynastoletnia dziewczyna oddała swoje życie, bo nie chciała czcić pogańskich bogów. Pochodząca z wyższych warstw społecznych upominała się o prawo wyznawania wiary. Niedługo po jej śmierci wyszedł edykt mediolański. Ale jej śmierć stała się zarzewiem wiary chrześcijańskiej Hiszpanii. Ona była też u początku rekonkwisty. Hiszpanie chcieli, aby jej kult znów mógł być sprawowany w Meridzie. Ale nie tylko o miejsce i świętą tu chodzi. Ale znów o wspólnotę. Ludzi, którzy wokół kościoła się gromadzą, którzy o niego dbają, którzy współtworzą liturgię. Którzy czują dumę ze swojej wiary, ale też z przynależności do tej konkretnej, lokalnej wspólnoty.
Wiele się mówi o Kościele na Zachodzie. Nie mam zamiaru zamykać oczu na problemy, które dotykają ten Kościół. I nasz, w Polsce. Jednego jestem pewien: w wielu miejscach doświadczyłem żywej wiary i prawdziwej wspólnoty. Doświadczyłem radości, współpracy, życzliwości. Doświadczyłem też, że ludzie mieli dla mnie czas. Jeśli akurat taki Kościół miałby do nas przyjść z Zachodu, to zupełnie bym się go nie bał. Wręcz przeciwnie.