Logo Przewdonik Katolicki

Pierwszy rok mierzę w kilometrach

Joanna Mazur
Fot. Robert Woźniak

Frustracja, smutek, wypalenie i bezradność. Te uczucia często towarzyszą księżom, którzy pracują w opustoszałych parafiach. Historia parafii w Wyszynach pokazuje, że Bóg potrafi wskrzesić nawet wymierającą wspólnotę.

Jedna parafia, dwa zrujnowane kościoły, siedem wiosek, 1800 parafian i mało wiernych na niedzielnej Mszy św. Tak dziesięć lat temu wyglądała parafia pw. Matki Bożej Pocieszenia w Wyszynach, która obecnie leży w archidiecezji gnieźnieńskiej. To tutaj w 2007 r. na swoje pierwsze probostwo został skierowany ks. Bogdan Spychaj. Gdy po raz pierwszy wszedł na teren parafii, zauważył stary i zmurszały krzyż misyjny. Położył na nim rękę, a ten runął i rozsypał się na kawałki – Odczytałem to jako znak, że jestem tu po coś. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem w parafii, było zamówienie nowego krzyża misyjnego – wspomina.
Na pierwszej niedzielnej Mszy św. w kościele filialnym w Bukowcu spontanicznie podczas kazania powiedział: „Będziemy remontować kościół!”. Tydzień później siedząc w prezbiterium podczas Mszy św., zaczął liczyć metry kwadratowe drewnianej podbitki dachowej. – Pomyślałem, co ty ludziom mówisz o remoncie, skąd weźmiesz takie pieniądze? Na szczęście te myśli szybko odeszły – wspomina ks. Bogdan. Zaczął, nie mając nic i nie do końca wiedząc, „w co się pakuje”. Efekt przerósł jednak zupełnie jego oczekiwania.
 
Przywieźcie mi trąbkę!
Przed głosem powołania uciekał do samej matury. Na początku czwartej klasy szkoły średniej zadeklarował, że chce iść do szkoły oficerskiej. Gdyby napisał: seminarium duchowne, matury nie zdałby na pewno. Mając świadectwo maturalne w kieszeni, nadal się wahał. – Mój tata zapytał mnie, gdzie ma mnie zawieźć. Odpowiedziałem, że nie wiem. To powiedział, że mam iść do pokoju, położyć się na łóżku i myśleć, aż wymyślę. I tak zrobiłem. Gdy po jakimś czasie wróciłem, już byłem pewien: chcę iść do seminarium. Ojciec powiedział, żebym się zastanowił, bo „kto przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda…”. Wtedy powiedziałem moje ostateczne „Tak” – wspomina ks. Bogdan. Do seminarium wstępował jak do zakonu o ścisłym rygorze. Wyobrażał sobie, że nie będzie mógł już grać na ukochanej trąbce ani biegać za piłką. Już kilka dni po przyjeździe do seminarium zadzwonił do rodziców z jedną prośbą – Przywieźcie mi moją trąbkę! Po święceniach był wikariuszem w Inowrocławiu, a potem w Bydgoszczy. To w tym czasie zaczął studia doktoranckie z retoryki i homiletyki w Krakowie. Przez trzy lata cztery dni w tygodniu spędzał na parafii, trzy dni na studiach. Po ostatnim egzaminie został skierowany do Wrześni, gdzie 27 godzin w tygodniu uczył katechezy w technikum weterynaryjnym. Na pisanie pracy doktorskiej nie było już czasu. We Wrześni spędził dziesięć lat, choć było to ostatnie miasto, w którym chciał mieszkać. To w tym mieście zawsze przez pół godziny stał pociąg w drodze z seminarium w Gnieźnie do rodzinnego domu w Czerminie koło Pleszewa. W ten sposób co tydzień tracił cenną godzinę.
 
Cementowanie wspólnoty
W parafii w Wyszynach nie znał nikogo i początkowo czuł się obco. Na apele o pomoc przy malowaniu czy remoncie parafianie początkowo nie reagowali. Panowała mentalność: ksiądz, długo nic i potem ludzie. Czuć było ogromny dystans i nikt nie wyobrażał sobie, że można do proboszcza po prostu przyjść na kawę czy zaangażować się w liturgię.
Miesiąc po pierwszej Pasterce XIX-wieczny kościół filialny w Bukowcu został zamknięty przez państwowego inspektora nadzoru budowlanego, a Msze św. dla wygody osób z tej części parafii przeniosły się do salki w budynku po byłej szkole. Pół roku zajęło samo uregulowanie kwestii formalnych przed remontem. – Pierwszy rok bycia proboszczem mierzę w kilometrach. Przychodząc na parafię, miałem w miarę nowy samochód, z 10 tys. przejechanych kilometrów na liczniku. Po roku miałem już 110 tys. – dodaje ksiądz. Jeździł do konserwatora zabytków, do urzędów i do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, z którego udało mu się uzyskać dotację, która pokryła 60 proc. wydatków remontowych.
Materiały budowlane woził nocami z Wrześni, aby od rana robotnicy mieli na czym pracować. Fachowców też ściągnął stamtąd. Od samego początku było pod górkę. W 2007 r. nagle wzrosły ceny materiałów budowlanych – pustak kosztował 15 zł, a cement był nie do dostania. Ksiądz jeździł po prośbie po okolicznych sklepach, aby móc kontynuować prace.
Remont trwał, a do księdza dotarła informacja, że kościół miał zostać przeznaczony do wyburzenia. Nie zraził się tym, a parafianie z coraz większym zainteresowaniem przyglądali się pracy proboszcza. – To był strzał w dziesiątkę jeżeli chodzi o sprawy duszpasterskie. Ludzie zobaczyli, że księdzu zależy na kościele, to im też zaczęło zależeć. Powoli włączali się w pomoc, a to zaczęło cementować wspólnotę – wspomina.
 
Zostały gołe ściany
Zaczęły się dziać małe i wielkie cuda. Kościół nie miał zakrystii, a konserwator zabytków zgodził się na jej dobudowanie jedynie przy użyciu stuletniej cegły. Kilka tygodni później okazało się, że na placu przy zakładach porcelany w Chodzieży leży dokładnie taka sama cegła, która pozostała po rozebraniu jednego z budynków.
Udało się odremontować także nietuzinkowe organy, które nie grały od ponad 50 lat, a wiele piszczałek zostało rozkradzionych. Kolejną niespodzianką było miejsce na zegar, które odkryto w wieży. Udało się za niską cenę zakupić go w Czarnkowie. Trzeba go nakręcać co 48 godzin, ale chodzi. Chyba że zachoruje kościelny. Podłoga prezbiterium, ołtarz i ambona zostały wykonane „systemem gospodarczym” u kamieniarza. Udało się w ten sposób zaoszczędzić połowę kwoty.
Ze starego kościoła zostały jedynie gołe ściany: postawiono na nowo dach, wieżę, strop, wymieniono wszystkie okna, dookoła budynku ułożono kostkę i zamontowano innowacyjny system ogrzewania. Pod schodami na chór umieszczono ogromny agregat, który tłoczy ciepłe powietrze do rur zamontowanych pod kościelnymi ławkami. Aby ogrzać kościół przez godzinę, potrzeba pięć litrów oleju opałowego. Remont udało się ukończyć w ciągu dwóch lat. W tym czasie salka szkolna przestała mieścić parafian przychodzących na niedzielną Eucharystię. Dzisiaj jest ich dziesięć razy więcej niż przed remontem. W 2010 r. kościół został uroczyście konsekrowany przez abp. Henryka Muszyńskiego, który kończył urzędowanie jako prymas.
 
Do dwóch razy sztuka
Skończył się jeden remont, a niespodziewanie zaczął się drugi. Państwowy inspektor nadzoru zamknął tym razem kościół parafialny w Wyszynach. Jeden z poprzednich proboszczów zdecydował o wycięciu belek nośnych i dach napierał na mury. Tutaj już nie było szans na dotację i wszystko wykonywano własnym sumptem przy pomocy parafian i firm. Po zakończeniu remontu okazało się, że ten kościół również nie był konsekrowany. W 2014 r. poświęcił go abp Wojciech Polak, krótko po swojej nominacji. – Pamiętam jak prymas rozejrzał się po kościele i powiedział: „No ładnie, ładnie. Tylko teraz niech przyjdzie tutaj jakieś poruszenie duchowe”. Odpowiedziałem: „Będzie się działo, choć sam nie wiedziałem, co mam na myśli. Potem pomyślałem: co ja mogę? Jestem na parafii sam: proboszcz, gospodyni, katecheta, administrator cmentarza w jednym” – wspomina ks. Bogdan.
I przyszła pokusa, by po latach remontów osiąść na laurach. – Czułem się jak gospodarz z fragmentu Ewangelii, który zgromadził zboże w nowych, większych spichlerzach. Pomyślałem: zboże zebrane, a teraz siedź i używaj. Jednak zaraz potem przyszła myśl: „Głupcze, jeszcze dziś zażądają Twojej duszy! Budynki to jedno, a laicyzacja to drugie” – wspomina. Widział, że tradycyjne duszpasterstwo już nie wystarczy.
Postanowił zacząć od siebie. W ręce wpadła mu informacja o rekolekcjach przygotowanych prowadzonych przez ks. Johna Bashoborę w Pile. Początkowo był nastawiony bardzo sceptycznie i pojechał incognito. Bez koloratki. Siedział w ostatnim rzędzie. Gdy obserwował świeckich, którzy angażowali się w warsztaty, był w szoku. I zamarzył, by mieć podobną wspólnotę u siebie w parafii. Co roku sam wyjeżdżał na kolejne warsztaty, ale w parafii nic się nie zmieniało. Ludzie byli bardzo sceptyczni i zamknięci na nowinki. W 2014 r. na kolejnych warsztatach podczas obiadu wyżalił się kilku uczestnikom. – Jakaś osoba zapytała mnie, dlaczego jestem smutny. Powiedziałem, że zazdroszczę ich proboszczom i opowiedziałem o mojej parafii. Od razu zaoferowali pomoc. Po kilku miesiącach do Wyszyn przyjechało kilka osób ze wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym z Wągrowca. Stwierdzili, że na początek będą się tylko modlić za parafię. Tak było przez trzy miesiące – wspomina ks. Bogdan.
Po tym czasie kilka osób ze wspólnoty dało świadectwo nawrócenia na niedzielnych Mszach św., zapraszając na parafialne rekolekcje. Początkowo ludzie mocno protestowali: „Ksiądz nam tu sektę przywiózł! Jak kobieta może mówić z ambony! Jehowici!”. Remont dwóch kościołów okazał się o wiele prostszy niż duchowa odbudowa parafii.
 
Koło różańcowe obowiązkowo
– Na rekolekcjach musiałem zrobić sztuczny tłok, bo przeczuwałem, że tłumów nie będzie. Bierzmowani, narzeczeni, koło różańcowe, wszyscy mieli przyjść obowiązkowo. Rekolekcje trwały przez sześć kolejnych sobót od rana do wieczora. Bałem się, czy wytrwają – wspomina proboszcz. Spotkania chciało kontynuować ponad dwadzieścia osób i tak zawiązała się parafialna wspólnota Odnowy w Duchu Świętym, co proboszcz uważa za cud. Grupa spotyka się raz w tygodniu. Do tego organizuje nabożeństwa, czuwania, rajdy rowerowe, festyny, Ekstremalną Drogę Krzyżową i inne wydarzenia w parafii. Wielu z nich przyciągnęło do kościoła członków swoich rodzin, którzy nie byli w nim obecni kilkanaście lat. – Podziwiałem tych ludzi, bo wielu nazywało ich sektą. W rodzinach mówiono, że dostali na głowę, że zaczęli czytać Pismo Święte, modlić się, angażować w parafii. Myślałem, że nie wytrzymają. Na szczęście wytrzymali – dodaje ksiądz. Po kilku miesiącach zorganizował kolejne rekolekcje parafialne, tym razem z egzorcystą salezjaninem ks. Andrzejem Fincem, który modlił się o duchowe uzdrowienie parafii. – Chciałem dotrzeć do „kocich łapek”, których było mnóstwo w parafii. I udało się. Po rekolekcjach przyszło do mnie już kilka par, które przygotowuję do sakramentu małżeństwa – dodaje ksiądz. Wielu jednak było zdziwionych nową formą modlitwy o uzdrowienie i tym, że ksiądz „łaził” po kościele z monstrancją błogosławiąc wiernych.
 
Mam talent dla Boga
Do wspólnoty wszedł m.in. Jakub Herfort, który razem z rodziną mieszka w parafii od 21 lat. To on w 2016 r. wygrał 9. edycję programu „Mam talent”. Przez wiele lat był ministrantem, jednak potem oddalił się od Boga. Do kościoła chodził, ale bez przekonania. – Miałem takie podejście, że Pan Bóg mieszka w kościele i nie wtrąca się w moje życie. Moja wiara była niedzielna, tak jak są niedzielni kierowcy. Kiedy ksiądz zaprosił wszystkich na rekolekcje odnowy, poszedłem, bo pomyślałem: posiedzę, posłucham, nie zabije mnie to. A ten czas zabił moje grzechy i poprzednie życie, do którego nie chcę wracać – wspomina Jakub.
Miał podpisane kontrakty na kilka płyt i pewne miejsce w Akademii Muzycznej w Poznaniu. Rekolekcje zmieniły nieco jego plany. – Wiara się zaczęła we mnie odbudowywać. I tak się odbudowała, że… poszło na maksa. Jezus jest hojny, nie daje po groszu. Mi dał cały worek jednogroszówek. I wiem, że przez długi czas to On biegał za mną. A teraz to ja biegam za Nim! – dodaje chłopak. Na początku października Jakub wstąpił do postulatu księży orionistów. Chce rozwijać swój talent muzyczny razem z powołaniem kapłańskim.
 
Nie dla siebie
– Tak jak kobieta dociera do mężczyzny przez żołądek, tak proboszcz może dotrzeć nawet do poranionej wspólnoty parafialnej poprzez zaangażowanie i wyjście z inicjatywą – tłumaczy ks. Bogdan. – Ludzie szybko dostrzegają, kiedy ksiądz robi coś dla nich, nie dla siebie. Jak to osiągnąć? Pracować tak, jakby to było ostatnie, co mam w życiu zrobić. Jakby to była moja ostatnia parafia, nie oglądając się na to, czy za parę lat mnie stąd zabiorą. I budować relacje z ludźmi – bez nich nawet najpiękniejsze budynki i największe dzieła nie będą miały większego znaczenia. W parafii najważniejsi są ludzie, a nie budynki.

Komentarze

Zostaw wiadomość

  • awatar
    W-ny
    02.11.2017 r., godz. 04:24

    W tagach jest błąd. Miejscowość nazywa się Wyszyny (nie Wyszyna)

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki