Ludziom z polskich elit, narzekających na nieczułość i bierność Polaków z czasów powstania w getcie, zadedykuję pytanie. Naprawdę jesteście pewni, że w warunkach zmasowanego terroru sami byście ryzykowali?” – te moje dwa zdania komentarza na Interii wywołały spore zainteresowanie. Były podsumowaniem wrzawy, jaka towarzyszyła obchodom 80. rocznicy powstania w warszawskim getcie.
Przypomnę, że dziennikarka Monika Olejnik, a potem badaczka Holokaustu profesor Barbara Engelking mocno wyeksponowały tezę o obojętności Warszawy i jej mieszkańców na tę tragedię. Opierały się na cząstkowych obserwacjach utrwalonych we wspomnieniach i literaturze. Ja odpowiadałem, że nie da się ustalić, co myśleli polscy świadkowie zza muru getta. I przypominałem, że po trzech i pół roku wojny Polacy byli w ogóle na tyle oswojeni z cierpieniem, także swoich rodaków, że w każdej chwili ktoś mógłby ich pomawiać o twarde serca. Może w stosunku do „obcych” one były trochę twardsze niż wobec „swoich”. Ale w kraju, gdzie ktoś wychodzący rano do pracy mógł nie wrócić, niewiele było miejsca na płacz.
Zaś testowanie nastrojów na podstawie pytania, kto realnie pomagał, ryzykując śmiercią, wywołało ten mój, przywołany na początku, komentarz. Sprawa wbrew pozorom jest nadal aktualna, choć obchody minęły. Politycy PiS zaatakowali werbalnie telewizję TVN, gdzie odbywały się przywołane rozmowy, jak również Instytut Filozofii i Socjologii PAN, dla którego pracuje Engelking, prowadząca od lat tak zwane badania nad Zagładą. „Gazeta Wyborcza” odpowiedziała oskarżeniami o nagonkę, a doktor Jacek Leociak przepowiedział na jej łamach, że będzie to przez rządzącą prawicę przekute na jeden z tematów wyborczej kampanii. Pod hasłem: „Znieważają polski naród”.
Nie jestem zwolennikiem zbyt namiętnego polemizowania polityków z mediami czy z naukowcami. A już zwłaszcza sugestii odbierania naukowemu instytutowi jakichś funduszów, kiedy naukowcy piszą coś nie po myśli polityków. Ale też zastanawiam się, do kogo mają się udać po obronę ci Polacy, którzy czują się dotknięci. Opiniami, które mają naturę nie naukowych ustaleń, a zwykłej publicystyki – w bardzo jednostronnym duchu.
Rozumiem gorycz ówczesnych Żydów, którzy mieli poczucie opuszczenia w nieszczęściu. Czy to jednak oznacza, że ich emocje mają być współczesnym jedynym budulcem w budowaniu pozorów prawdy historycznej. My też mamy prawo na to odpowiadać. Źle, jeśli odpowiedzią staje się inwektywa lub z kolei inne uogólnienie (na przykład przypominanie o udziale samych niektórych Żydów w maszynerii Zagłady). Ale to nie jest dyskusja zamknięta. Przeciwnie.
Pojawiają się na ten temat sensowne, także artystyczne próby pokazania okupacyjnych komplikacji. Ostatnio na przykład film fabularny Bracia Łukasza Ostalskiego. Opowiada o dwóch polskich chłopcach ze wsi, którzy nie bez oporów i obaw udzielają pomocy dwóm żydowskim rówieśnikom. Próbuje zrozumieć. Nie pomija polskich uprzedzeń wobec Żydów ani istnienia sąsiadów, którzy próbowali się wzbogacić na donosach. Ale uświadamia nam, że głównym problemem był śmiertelny strach. Było czego się bać.
Ta uczciwa wypowiedź niczego w spolaryzowanej opinii nie zmieni. Zwłaszcza kiedy producentem filmu jest kojarzona z prawicą telewizja publiczna. Jedni będą pisać akt oskarżenia, przesadny i nieuwzględniający podstawowych realiów. Drudzy będą powtarzać „Pomagaliśmy Żydom”. Na mój komentarz na Interii Dominika Wielowieyska z „Wyborczej” znów powtórzyła, że pomagała garstka. Ale walczyła z Niemcami także bynajmniej nie większość. I jednak dobrze, że się dziś do tych walczących poczuwamy wszyscy.