W grudniu ubiegłego roku Rada Państwa – nominalnie najwyższy organ władzy w Chińskiej Republice Ludowej – ogłosiła że w ciągu czterech najbliższych lat (tj. do 2025 r.) doprowadzi do wzrostu o 5 proc. odsetek obywateli posługujących się oficjalnym językiem państwowym. Ogółem ów odsetek ma wtedy wynosić 85 proc. Skok z 80 na 85 proc. nie wydaje się liczbą imponującą, dopóki nie uświadomimy sobie, że chodzi o 70 mln osób.
Kolejnym porównaniem, które mówi samo za siebie, jest konstatacja, że jeszcze w 2010 r. językiem oficjalnym mówiło zaledwie 70 proc. obywateli Chin. Znaczy to, że w ciągu dekady rządowy program wdrażania oficjalnej mowy doprowadził do skokowego wzrostu o prawie 150 mln liczby jego użytkowników. Obecnie wynosi ona około 950 mln.
Mandaryński bez mandarynów
Pora powiedzieć, jak właściwie nazywa się chiński język urzędowy – to język, który sami Chińczycy nazywają putonghua (wspólna mowa), zaś reszcie świata znany jest jako mandaryński.
Dlaczego mandaryński, skoro mandarynów już od dawna nie ma? To prawda, owa kasta arystokratów chińskiego cesarstwa była wszelako – jako jednocześnie urzędnicy państwowi – jedyną grupą społeczną, która posługiwała się mową pekińskiego dworu. W dodatku rozproszoną na terenie całego państwa. Mandaryni byli więc niejako szkieletem tej olbrzymiej konstrukcji, która bez nich rozpadłaby się z powodu swej rozległości. A język, którym mówili, jako jedyny ogólnie zrozumiały, przetrwał zagładę klasy mandaryńskiej.
Początkowo mówiła nim większa grupa ludzi w okolicach Pekinu. W ciągu XX w. zasięg mandaryńskiego stopniowo się rozszerzał, choć dopiero w 1956 r. zyskał on formalny status języka urzędowego. Od tejże pory następuje jego dalsza ekspansja, tym razem już nie oddolna, lecz regulowana przez państwowe programy nauczania… a także różne formy urzędowej przemocy.
Mandaryński jest także językiem, którym posługują się Chińczycy zamieszkali poza granicami ojczyzny, na wszystkich zaludnionych kontynentach. Ogółem więc językiem tym mówi dzisiaj aż 15 proc. wszystkich ludzi na Ziemi. Lokuje to mandaryński na drugim miejscu po angielskim pod względem liczby użytkowników. Jeśli jednak liczyć będziemy tylko tzw. native speakers, mandaryński wysforuje się na pierwsze miejsce.
Kalejdoskop w okamgnieniu
Żeby w ogóle Chiny zrozumieć, trzeba sobie uświadomić, że jest to państwo o rozmiarach kontynentu, a zamieszkuje je naród, który z racji liczebności określić trzeba raczej mianem cywilizacji.
Weźmy chociażby pod lupę tak zwane chińskie dialekty, bo przecież poza mandaryńskim etniczni Chińczycy posługują się także innymi mowami. W rzeczywistości są to osobne języki – z chińskiej grupy językowej, tak jak na przykład polski i serbski należą go wspólnej grupy słowiańskiej.
Mówimy tu o językach mniejszościowych, ale znowu należy przypomnieć sobie o skali. Spośród dziewięciu języków chińskich aż siedem jest używanych przez populację równą lub nawet większą od liczby Polaków. Taki wu, mówiony w okolicach Szanghaju, może się poszczycić 80 mln użytkowników. Niewiele mniej, bo ponad 70 mln, liczy sobie jue czyli kantoński, zaś językiem min mówi „zaledwie” 60 mln (używa go również większość ludności Tajwanu).
Osiem spośród tych etnolektów (tak się fachowo nazywają) zblokowana jest na południu kraju. Jest to efektem wielowiekowego procesu, w toku którego mandaryński opanował bez reszty zaledwie północną połowę właściwych Chin. W południowej, gdzie wspomniane wyżej języki reprezentują stare kultury, dopiero zapuszcza korzenie. Trudno będzie tę magmę szybko wygasić, nawet przy usilnych staraniach Rady Państwa.
Językami chińskimi (przypomnijmy: jest ich dziesięć, razem z mandaryńskim) mówi obecnie 92 proc. obywateli. Pozostałe osiem przypada głównie na tybetański, mongolski, ujgurski oraz język żuang, którym mówią chińscy Tajowie. Co prawda lingwiści doliczyli się w Chinach aż 300 języków niechińskich, jednak olbrzymia większość z nich to etnolekty drobne, przynajmniej w porównaniu z kolosalną masą użytkowników chińszczyzny. Duża część z nich jest nadto zagrożona wymarciem.
To, niestety, nie koniec kalejdoskopowej łamigłówki: należy jeszcze dodać „specjalne regiony administracyjne”, czyli byłe kolonie Hongkong oraz Makau. Obok mandaryńskiego językami urzędowymi są tam angielski (ta pierwsza) oraz portugalski (druga), nadto kantoński jako język kupców i armatorów.
Zaostrzenie kursu
Drugą, ciemniejszą stroną medalu postępującej popularności mandaryńskiego jest fakt, że wzrost ten odbywa się kosztem języków mniejszościowych, co zawsze skutkuje zubożeniem ogólnego potencjału kultury. Jeszcze w 2013 r. biuro polityczne KP Chin alarmowało, że 400 mln obywateli nie rozumie po mandaryńsku. Aktywne forsowanie mandaryńskiego w szkołach, które zaczęło się za rządów Xi Jinpinga (2012), spowodowało jednak, że młodsze pokolenia, ucząc się języka urzędowego, jednocześnie tracą zdolność nabywania od rodziców mowy lokalnej. Dziś nawet dzieci w Szanghaju nie mówią już językiem wu. I nie ma co się łudzić, iż ta tendencja nie będzie się pogłębiać.
Lokalni aktywiści (edukatorzy – jak się dziś mówi) oczywiście robią, co mogą, by gasnącą kulturę językową podtrzymać. Ale jest im coraz trudniej, zważywszy, że państwo ostatnimi laty posuwa się do kroków tak zdecydowanych, jak zamykanie kanałów telewizyjnych nadających w językach regionalnych. W szkołach regionów autonomicznych, takich jak np. Mongolia Zewnętrzna, likwiduje się też wykłady prowadzone w językach mniejszościowych. Po grudniowej uchwale Rady Państwa ta polityka zostanie jedynie zaostrzona.
Tendencja owa powoduje tu i ówdzie gwałtowne formy oporu. Najbardziej znaną z nich był w 2010 r. protest studentów Lhasy przeciw rugowaniu z wyższych uczelni języka tybetańskiego. Jednak na dłuższą metę protesty nie zmienią tu wiele. Kropla drąży skałę nie siłą, lecz równomiernym i częstym padaniem – to przecież chińskie przysłowie.