Niektórym wydaje się, że gdyby mogli żyć w czasach Jezusa w Palestynie, to wszystko byłoby prostsze. Mogliby przecież osobiście spotkać samego Mistrza, albo któregoś z Jego uczniów, rozsyłanych, by głosić Ewangelię. Takie zaś spotkanie dawałoby szansę, aby wyjaśnić wątpliwości, rozeznać, przekonać się, uwierzyć. Dzisiaj zaś zdani jesteśmy wyłącznie na pośredników, którzy przecież, jak widzimy z coraz większą ostrością, nazbyt często wydają się nie dorastać do wielkości swego zadania.
Przywołane czytania prostują taką wizję. Może i współcześni następcy apostołów często nie dorastają do wielkości zadania i powinniśmy robić wszystko, by pomóc im bardziej dorastać, ale Ewangelia nigdzie nie zapewnia nas, że będą zawsze dorastać. Przeprowadzona dość bezwzględnie na kartach Ewangelii lustracja pierwszego papieża przygotowuje nas raczej na słabość tych, którzy będą nas prowadzić. To przecież nie na ludzkiej doskonałości, ale na boskiej mocy i wierności ma być budowany Kościół. Z drugiej strony, a to w świetle czytań jeszcze istotniejsze, dowiadujemy się, że bliskość fizyczna czy geograficzna Jezusa bynajmniej nie gwarantowała zdolności do uznania w Nim Syna Bożego.
Opowieść Ewangelii jest, jeśli chodzi o ten aspekt, wręcz szokująca. Kiedy Jezus ogłasza w swoim rodzinnym mieście spełnienie Pism, wyczuwa, co kryje się w sercach, znanej mu przecież bardzo dobrze, publiczności i wydobywa to w swojej mowie. Niedowierzaniu jego sąsiadów i znajomych towarzyszy intensywne oczekiwanie jakiegoś cudownego działania. Słyszeli już o Jego czynach dokonanych wcześniej. W odpowiedzi na taką postawę Jezus przypomina, że działanie Boga nie dokonuje się w takt naszych żądań i oczekiwań. To nie my dyktujemy Bogu, gdzie, kogo i jak ma uzdrowić. Zarazem zaś przekonanie, że nam się coś należy – bo przecież jesteśmy rodziną, znajomymi czy rodakami – może skutecznie zamknąć nas na przyjęcie przychodzącego Boga.
Konfrontacja Jezusa z postawą swojego rodzinnego miasta wywołuje furię. Jezus zostaje zaprowadzony na miejsce straceń. I to tutaj dokonuje się jedyny cud, na który zasługują jego ziomkowie: mimo śmiercionośnych intencji tłumu, Jezus odchodzi nietknięty.
Jak widać, nic – nawet znajomość z dzieciństwa – nie zwalnia nas z uznania, że to nie my i nasze wyobrażenia będą dyktować Bogu, w jaki sposób i wobec kogo może On działać. Z pewnością im bliżej ołtarza stoimy, tym bardziej o tym powinniśmy pamiętać.