Było upalne lato, a ja siedziałem na odwróconym do góry dnem wiadrze, zrywając fasolę. Kilka metrów ode mnie to samo robił benedyktyński mnich, ubrany w roboczy habit i słomkowy kapelusz. Słońce było wysoko, zbliżało się południe. Gdy rozległ się dźwięk dzwonu z klasztornej wieży, mnich wstał i, machając do mnie, dał znać, że nadszedł czas na modlitwę. Odmachałem, dając do zrozumienia, że będę dalej zrywał fasolę. Nie odpuścił. Ja zresztą też nie. Naprawdę chciałem dokończyć pracę. Poza tym, pomyślałem, jako ksiądz diecezjalny nie odmawiam tyle godzin brewiarzowych, ile zakonnicy, a mogę przecież odmówić, jak skończę pracę. Po co przerywać ją w połowie? Benedyktyn nie dał się przekonać. Tłumaczył mi coś po francusku. Nie znam tego języka, ale zrozumiałem, co chce mi stanowczo zakomunikować: że teraz jest czas na modlitwę, a nie na pracę.
Wydarzenie, które wspominam, miało miejsce w niewielkiej francuskiej miejscowości – Triors, nieco ponad 100 kilometrów na południe od Lyonu. Znajduje się tam benedyktyński klasztor, który słynie ze śpiewu chorału gregoriańskiego i liturgii sprawowanej w dawnym rycie rzymskim. Mnisi przybyli tu w 1984 r. Osiedlili się w dawnym zamku, który szybko zaczęli przebudowywać na potrzeby klasztoru.
Benedyktyni żyją według reguły, którą napisał ich założyciel, św. Benedykt z Nursji. Dzień ma swój rytm, a koncentruje się wokół liturgii. Modlitwa, zwłaszcza liturgiczna, jest w centrum, wszystko inne jest temu podporządkowane: praca, studium, odpoczynek. Przytoczona przeze mnie historia w zagonie z fasolą kazała mi się wtedy zastanowić, jak traktuję swoją modlitwę. Czy jest dla mnie tylko wypełnieniem obowiązku? Koniecznością? Czymś, co po prostu muszę zrobić, więc z łatwością przesuwam ją na później, tłumacząc sobie, jak wiele spraw mam do załatwienia, pracy do wykonania? Ważnej, potrzebnej, zleconej przez biskupa. Modlitwy, które odmawiali mnisi, a w których w części też uczestniczyłem, nie były jedynie kolejnymi punktami dnia, które należało wypełnić. One wyznaczały im pewien rytm, a przede wszystkim nadawały sens temu, co robili.
Taki rytm dnia nie jest możliwy do zaadaptowania przeze mnie – księdza diecezjalnego. Ale zapewne również przez świeckich, pracujących i żyjących w rodzinie. Ale przecież nie o życie planem dnia benedyktynów chodzi. Nie wszyscy mogą i powinni być benedyktynami. Życie zakonne uświadomiło mi konieczność ustawiania sobie priorytetów. Niby to wiedziałem, ale obserwując mnichów z bliska, zobaczyłem to wyraźniej.
Piszę o tym w kontekście zbliżającego się Dnia Życia Konsekrowanego, który przypada 2 lutego. Czasem pojawiają się pytania, po co nam dzisiaj zakony, zgromadzenia zakonne, różnego rodzaju formy życia apostolskiego, dziewice i wdowy konsekrowane… W Triors zobaczyłem kogoś, kto zdecydował się oddać swoje życie dla innych: dla wspólnoty, do której wstąpił, dla Kościoła, w którym otrzymał chrzest, dla ludzi, za których się modlił, a przede wszystkim dla Boga, który go do tej formy życia powołał. To spotkanie prowokuje do pytania, czy ja jako ksiądz diecezjalny też tak potrafię? Czy potrafię żyć dla innych, biorąc w nawias swoje potrzeby, wygodę, czas wolny? Czy potrafię być dla wspólnoty, w której żyję i pracuję? Czy potrafię być dla Kościoła, w którym zostałem ochrzczony? Czy w tym wszystkim potrafię i chcę być dla Boga, w gruncie rzeczy odpowiadając Mu jedynie na miłość, którą do mnie kieruje?
Każdy z nas, niezależnie od tego, jak układa się jego życie, jakie jest jego powołanie, w zetknięciu z różnymi formami życia konsekrowanego powinien dać się sprowokować pytaniu o sens, o priorytety, o bycie bardziej dla innych niż dla siebie, a przez to o bycie dla Boga.
W Vita consecrata Jan Paweł II pisał: „Potrzebni są bowiem ludzie, którzy będą ukazywać ojcowskie oblicze Boga i macierzyńskie oblicze Kościoła, którzy będą umieli zaryzykować własnym życiem, aby inni mieli życie i nadzieję. Kościół potrzebuje osób konsekrowanych, które zanim podejmą służbę w takiej czy innej sprawie, pozwalają się przemienić Bożej łasce i stosują się całkowicie do nakazów Ewangelii”.
Spotkałem w swoim życiu wielu konsekrowanych. Niektórzy stali się dla mnie ważnymi świadkami tego, o czym pisze papież. Pokazali mi, że jest sens, że jest trwała nadzieja i że warto pójść odważniej drogą wiary, by zobaczyć oblicze dobrego Boga. Dziękuję im za to.