Ponad dwa tysiące obrazów, poza tym ceramika, rzeźby i grafiki, tych ostatnich równie pokaźna ilość. To spuścizna katalońskiego malarza Joana Miró. Twierdził, że w nocy nigdy nic mu się nie śni, za to kiedy tylko się obudzi – zaczyna śnić. Gdy patrzymy na jego twórczość, wydaje się, że to właśnie te sny: dziwne barwne powidoki zapisane w prehistorycznym języku. Tajemne piktogramy, do których odczytania potrzebny jest specjalny klucz. A może to tylko dziecięca prostota, jaką dorośli utracili w procesie poznawania kultury? Czy więc wystarczy odnaleźć w sobie dziecko, żeby wejść do świata Joana Miró?
Ucieczka w gwiazdy
Młody Miró po trzech miesiącach pracy w roli urzędnika popadł w depresję, która była na tyle poważna, że jego rodzice zgodzili się na to, żeby malował – skoro aż tak tego pragnie. Pobyt w rodzinnej wsi zaowocował sztuką figuratywną przełamaną kubizmem, którą porzucił, gdy tylko poznał w Paryżu środowisko surrealistów. To dekadę od niego starszy Picasso przedstawił go Maksowi Ernstowi i André Bretonowi akurat w czasie, gdy ten ostatni opublikował manifest surrealistyczny. Dla Miró było to niczym powiew świeżego powietrza. Głoszony przez Bretona automatyzm pociągał go, chciał słuchać podświadomości, uwolnić ją, wyrazić ją na płótnie w sposób spontaniczny, bezplanowy. Miró mówił: „Zamiast odwzorowywać konkretną rzecz, po prostu zaczynam malować (…) Ten pierwszy etap jest wolny, nieprzytomny”. Najważniejszy obraz, jaki wówczas powstał, nosi tytuł Karnawał arlekina i uważa się go za przełomowy w karierze artysty. Zapełniony symbolicznymi obiektami o zagadkowym znaczeniu, rozedrganym sennym marzeniem. Po latach Miró wspominał, że obraz przedstawiał halucynacje spowodowane głodem. Mieszkając we Francji, on i jego znajomi artyści malarze po prostu głodowali, byli nędzarzami, nie jedli całymi dniami. W tym obrazie z 1925 r. zawiera się cały jego nowy język, którym będzie się posługiwał jako artysta. Będzie go upraszczał aż do granic geometrycznych form i kilku podstawowych kolorów. To później. Na razie pragnie zamienić swoje malarstwo w poezję (zresztą nawet woli towarzystwo poetów niż malarzy), ale kiedy Breton uzna Miró za pioniera surrealizmu i najważniejszego jego przedstawiciela, zdystansuje się od ruchu. Miró nie znosił bowiem żadnego dyktatu, potrzebował wolności i niezależności. Czuł się outsiderem i lubił samotność.
Przed złowrogą atmosferą, jaka panowała w Europie lat trzydziestych, schował się do pracowni najpierw w Bretanii, potem na Majorce. Patrzył w niebo i kontemplował gwiezdne konstelacje. To kosmos zainspirował go do stworzenia najsłynniejszego cyklu „Gwiazdozbiorów”. Kiedy przyjrzymy się tym obrazom, zauważymy, że każdy element jest zależny od drugiego, wszystko jest ze sobą powiązane, nic nie może istnieć w izolacji, gwiazdy i planety złączone cienkimi linami orbitują w przestrzeni niczym jeden organizm. Miró pokazał poetycką noc, która wyraża ludzkie nadzieje i sny. Ale gdy patrząc na jego dzieła, widzimy tylko dziecięcą radość i lekkość, nawet nie przyjdzie nam do głowy, że to zamierzona ucieczka. Miró z własnego wyboru żył w bańce rozgwieżdżonego nieba.
Litografie
Pierwsze litografie Miró wykonał w latach trzydziestych. Początkowo wyglądały jak dziecięce ćwiczenia w rysowaniu. Grafika pociągała go, dając możliwości i ekspresję, jakich nie widział w malarstwie olejnym. W latach czterdziestych w pracowni na Majorce powstał pierwszy cykl litografii Joana Miró. Czarno-białe grafiki inspirowane były dramatem Alfreda Jarry’ego Ubu Król, poprzez które artysta komentował frankistowską rzeczywistość swojego kraju. Cykl „Barcelona” oraz seria gwaszy z tego czasu to jego „demony wojny”, świat pełen grozy, terroru, demonów zła. Bo nie da się długo żyć w iluzji, że demony nie istnieją. Po 1945 r. Miró stał się sławny, a jego paleta się rozjaśniła. Odniósł wielki sukces po wystawie w Nowym Jorku, jego obrazy były chętnie kupowane, i to za niemałe pieniądze. Płótna w błękitach, seledynach i brązach z plamami soczystej czerwieni i ciepłej żółci połączone cienkimi czarnymi liniami stały się rozpoznawalne. Jak wielu malarzy po 1950 r. Miró zaczął eksperymentować z nowymi formami. W malarstwie wykorzystywał przedmioty, zainteresował się ceramiką, malował murale, tworzył obiekty, zwrócił się ku monumentalnym formatom, a na ogromnych płaszczyznach płótna pokrytego jednym kolorem widniało zaledwie parę znaków geometrycznych. „Nie ma nic abstrakcyjnego w moich obrazach – mówił Miro. – Wszystko, co widzicie na nich – istnieje”. Przypatrywał się źdźbłu trawy, kontemplował jego kształt i barwę i niczym japoński malarz zen przenosił jego naturę na płótno lub kartkę papieru.
Występując przeciwko komercjalizacji sztuki i artystycznemu konsumpcjonizmowi, wystawiał obrazy fragmentarycznie spalone. Pocięte. Zmaltretowane. To performatywne okaleczanie własnej twórczości było jego opinią na temat swojego miejsca w wielkim rynku sztuki.
Równolegle tworzył w swojej ulubionej technice graficznej: plakaty, ilustracje do magazynów, teatrów, książek. To właśnie litografie (z wyjątkiem jednej niewielkiej akwaforty) można zobaczyć obecnie we Wrocławiu na chyba dotąd największej indywidualnej wystawie Joana Miró w Polsce. Prac jest prawie osiemdziesiąt, wszystkie pochodzą z lat powojennych. Grafika warsztatowa od wieków dawała artyście możliwości powielania swoich dzieł w szlachetny sposób, a każda graficzna technika oferowała inne wartości. W drugiej połowie XX w. twórcy chętnie zaczęli do niej wracać, ponieważ otwierała możliwości dotarcia do jak największej liczby osób. Można powiedzieć, że był to także wyraz buntu przeciwko elitarności sztuki. Równocześnie z wystawą grafik Miró we Wrocławiu można zobaczyć także wystawę grafik innego surrealisty, także Katalończyka, Salvadora Dali. Jest ich tutaj niemal trzysta reprezentujących kilkanaście cykli: od ilustracji do Boskiej komedii do Alicji w krainie czarów.