I znowu będzie o Tomaszu Terlikowskim. Ale także o księdzu Dominiku Chmielewskim, salezjaninie, który stał się tematem gromkiego sporu buzującego w internecie. Występuję w tej opowieści jako kibic, zaciekawiony, ale niczego niepewny. Nie wiem, czy w ogóle można być pewnym. Ci co są, budzą mój respekt, ale i niepokój.
Nie znałem do tej pory nauk księdza Chmielewskiego. I oto czytam, co pisze o nim Terlikowski. „Nie jestem teologiem, nie mam kompetencji kaznodziejskich, nie jestem duszpasterzem. Ale tym razem zrobię wyjątek. Nauka, którą ksiądz Dominik Chmielewski SDB zatytułował „Większość ludzi idzie do piekła” to opowieść, która woła o pomstę do Nieba, i o reakcję przełożonych. I to na wielu poziomach. Ksiądz Chmielewski uprawia religijność lękową, jego Bóg jest bezsilny, jego teologia to lękowy pelagianizm doprawiony tanią gnozą, a źródłem jego nauczania są objawienia prywatne, a nie Objawienie”.
Musiałbym poznać lepiej, żeby poddać to, co głosi salezjanin, własnej egzegezie. Zarazem jeszcze mniej jestem znawcą teologii niż Terlikowski. Zauważę tylko nieśmiało (to się tyczy także innych uczestników tej debaty), że wszyscy błądzimy we mgle, zgadujemy. Nie ma miarodajnej nauki Kościoła na temat tego, czy piekło jest pisane większości czy mniejszości. Czy może, a są i tacy optymiści, w ostatecznym rozrachunku nikomu.
Bliższa jest mi w sumie wizja optymistyczna. Z jednej strony Bóg jest nieograniczoną niczym miłością. Ale z drugiej w samej katolickiej nauce o naszej wolnej woli, trudno się nie dopatrzeć na pierwszy rzut oka przynajmniej pęknięcia. Owszem, mamy być ukarani za złe wybory, ale to nie my decydujemy o kształcie naszej natury. Czy człowiek urodzony jako porywczy ma równe szanse mierzyć się w wyścigu do Nieba z łagodnym flegmatykiem? Tu muszą być stosowane jakieś inne kryteria pomiaru niż te z mechanicznej ludzkiej sprawiedliwości. Jakie? Nie wiem. I chyba nikt nie wie.
Byłbym więc skłonny być w tej sprawie bliżej Terlikowskiego, mając poczucie, że on też zgaduje, a nie ma pewności. Pewnie wolę się obejść bez przyzywania na pomoc przełożonych księdza pesymisty, o którym skądinąd czytam też sporo dobrego.
Tak naprawdę jest to także spór o coś innego. „Piekło, piekło, piekło – wciąż słyszę teraz, że koniecznie trzeba głosić tę prawdę, że bez niej chrześcijaństwo się zawali, że wielcy mistycy i wizjonerzy mieli jego wizje” – obrusza się Terlikowski. Jego rozliczni antagoniści doszukują się w tym od razu gotowości do pobłażania. Do wysyłania sygnału: hulaj dusza, piekła nie. A jeśli jest, to takie problematyczne, niegroźne, papierowe.
Pobłażania nawet nie konkretnym ludziom w ich konkretnych upadkach, a zbiorowości, która wciąż potrzebuje nakazów i zakazów. Na ich osłabianiu polega współczesny kryzys chrześcijańskiej tożsamości. On się nie ogranicza do pretensji do księży, że są aroganccy i zdzierają za dużo na tacę.
I w tym względzie trochę rozumiem krytyków Terlikowskiego. Zwłaszcza, że on sam przez lata demonstrował wierność Kościołowi surowemu i wymagającemu. Nie powinien się dziwić tym, co wzięli tamte jego nauki na serio. Jak pogodzić konsekwencję z wszechogarniającym miłosierdziem? Zwłaszcza, kiedy wszystko trochę się sypie i można być wołającym na puszczy, albo przestać wołać i zacząć się podlizywać światu.
Pojęcia nie mam. Obiecuję sobie, że posłucham księdza Chmielewskiego bez pośredników. Ale czy mnie przekona? Nie ma tu żadnego automatyzmu i być nie może.