Od lat obserwujemy – nie tylko w Polsce – społeczną polaryzację i zaostrzający się, nastawiony na konfrontację dyskurs społeczno-polityczny, bazujący na emocjach i wzajemnych antagonizmach bardziej niż na rzeczowej, merytorycznej rozmowie. Zamiast się spierać, walczymy ze sobą. Zamiast słuchać i rozmawiać, czekamy na swoją kolej, by wyrzucić z siebie swoją, naturalnie jedynie słuszną, argumentację. Oczywiście, każda ze stron społeczno-politycznego sporu będzie wskazywać drugą stronę jako winowajcę zaistniałej sytuacji. W takich okolicznościach na dalszy plan schodzi to, co powinno być naczelną zasadą jakichkolwiek relacji społecznych – szacunek wobec człowieka, który wynika z jego przyrodzonej i niezbywalnej godności.
Przykładem takiej sytuacji była niedawna dyskusja (choć chyba należałoby to słowo wziąć w cudzysłów) wokół fragmentu książki prof. Wojciecha Roszkowskiego do przedmiotu Historia i teraźniejszość, dotyczący dzieci urodzonych metodą in vitro. Choć w podręczniku nie znajdziemy sformułowania, że takie dzieci są gorsze lub nie przysługuje im godność, jednak kontekst, w którym pada pytanie, kto będzie kochał „wyprodukowane w ten sposób dzieci” słusznie wywołał falę komentarzy. Przyznam, że mnie zdumiał bardziej inny fragment, nad którym większość dyskutantów (trzymajmy się wersji, że w tym kontekście toczyła się dyskusja) przeszła do porządku dziennego. Chodzi o sformułowanie: „ludzie wykolejeni”: „Ileż to razy słyszymy od ludzi wykolejonych: nie byłem kochany w dzieciństwie, nikt mi nic nie dał, więc sam sobie muszę brać”. Nie przypominam sobie, by Katechizm Kościoła Katolickiego lub jakikolwiek inny dokument używał takiego języka. Jeśli w nas, chrześcijanach-katolikach, ludzie mają zobaczyć oblicze Boga Ojca, to z pewnością nazwanie kogokolwiek wykolejonym w tym nie pomoże. Język ma znaczenie. Nie bez powodu mówimy dziś nie o patologiach, ale dysfunkcjach. By pomóc, zamiast stygmatyzować. Niezależnie od tego, jak bardzo człowiek zgrzeszy i pogubi się w życiu, ile przeżyje, czego doświadczy i nie doświadczy, jedno jest pewne: Ojciec będzie w nim zawsze widział swoje dziecko, chciane i kochane, dla którego drzwi do domu nigdy nie zostają zatrzaśnięte a godność dziecka nigdy nie zostanie odebrana (nawet przez grzech nie można utracić otrzymanej na chrzcie godności dziecka Bożego, choć można z tej godności – właśnie z powodu grzechu – nie korzystać lub wprost jej się sprzeciwiać).
Nie chcemy wchodzić w doraźny i skalkulowany politycznie konflikt. Chcemy pokazać chrześcijańskie spojrzenie na problem. Jest bowiem różnica między moralną oceną procedury in vitro, a szacunkiem wobec człowieka, który tą metodą został poczęty. I to właśnie w tym kluczu proponujemy Czytelnikom dwa teksty. Pierwszy – Moniki Białkowskiej, która na godność człowieka wskazuje zarówno z perspektywy prawa, jak i Ewangelii (s. 20). Drugi to rozmowa Dawida Gospodarka z Agatą Rujner o samej metodzie in vitro (s. 24).
W licznych rozmowach, które zapisano na kartach Ewangelii, ujmuje sposób, w jaki Jezus rozmawia z ludźmi. Nawet gdy piętnuje grzech, do człowieka zawsze odnosi się z szacunkiem. Jest wyrozumiały, co nie znaczy pobłażliwy. Nie piętnuje, nie stygmatyzuje, nie dzieli na lepszych i gorszych. Gdy staje przed Nim kobieta przyłapana na cudzołóstwie, nie szuka usprawiedliwienia jej grzechu. Chce jednak w niej ocalić godność, obraz i podobieństwo Ojca, dlatego o nią walczy. Mógłby ją najpierw wypunktować, ośmieszyć wobec zgromadzonych, poniżyć. On jednak patrzy dalej, pragnie jej zbawienia. Dlatego poprowadzi dialog z faryzeuszami zupełnie inaczej niżby się tego spodziewali. Nikt cię nie potępił? – zapyta na końcu. – I ja ciebie nie potępiam. Idź i nie grzesz więcej – powie. Tak właśnie Chrystus Pan ocala godność człowieka, walczy o zbawienie i daje szansę, nie odbierając wolności. Dla chrześcijanina nie ma innej drogi, jak ta, którą wskazuje Mistrz.