Do rosnących cen prądu mogliśmy się w ostatnich latach przyzwyczaić. Każdy kolejny styczeń przynosi nam nowe – czytaj: wyższe – taryfy energii elektrycznej. Podwyżka taryf za prąd stała się już noworoczną tradycją. Nadchodzący rok pod tym względem nas nie zaskoczy.
Prawdopodobny czarny scenariusz
Taryfy energii elektrycznej dla gospodarstw domowych zatwierdza co roku Urząd Regulacji Energetyki (URE) na podstawie wniosków, jakie składają czterej najwięksi dostawcy prądu. Ewentualny wzrost taryf powinien odzwierciedlać cenę mocy na giełdzie energii. A ona jest najwyższa w historii. W lipcu, zależnie od rodzaju kontraktu, wynosiła 1200–1500 zł za megawatogodzinę (MWh). Dla porównania jeszcze dwa lata temu wynosiła mniej niż 250 zł. Ceny energii tak szaleją, że trzech największych dostawców już teraz złożyło wnioski do URE o przyspieszoną korektę taryf dla gospodarstw domowych do końca bieżącego roku o co najmniej kilka procent w górę. Decyzja w sprawie tej korekty jeszcze nie zapadła, jednak bez wątpienia przyszłoroczne podwyżki będą zdecydowanie wyższe.
Jak wysokie one mogą być? Według pisma prezesa URE do minister klimatu z czerwca, do którego dotarł portal OKO.press, mogą sięgać nawet 180 proc. Oznaczałoby to wzrost rachunków o 90 proc., gdyż taryfa zwykle odpowiada za połowę finalnej ceny prądu. Opłaty za energię elektryczną mogłyby więc wzrosnąć prawie dwukrotnie, i to przy założeniu, że pozostałe składniki rachunku się nie zmienią. Chociaż to skrajny scenariusz spośród tych nakreślonych przez prezesa URE, to wcale nie najmniej prawdopodobny. Zakłada on, że do końca roku ceny mocy na Towarowej Giełdzie Energii wciąż będą na poziomie ok. 1200 zł/MWh. A jest całkiem możliwe, że będą nawet wyższe. Gdyby cena pozostałego w tym roku wolumenu energii spadła do 945 zł/MWh, wtedy przyszłoroczne taryfy musiałyby wzrosnąć o 135 proc., co wciąż oznacza bardzo odczuwalny wzrost rachunków. Pozostałe dwa scenariusze, zakładające wzrost taryfy o 65 lub 83 proc., wydają się już bardzo optymistyczne.
Podczas lipcowej konferencji prasowej szef URE Rafał Gawin właściwie potwierdził powyższe tezy, chociaż nie podawał konkretnych liczb, na które wciąż jest za wcześnie. Ostrzegł jednak, że przyszłoroczny wzrost taryf może być bezprecedensowy. Według Gawina, jeśli hurtowe ceny energii utrzymają się na obecnym poziomie, to rachunki domowe wzrosną o kilkadziesiąt procent. Według szefa URE rząd w takiej sytuacji powinien interweniować, przy czym „powinna to być interwencja celowana w klienta końcowego, a nie w sam rynek” (cytat za portalem CIRE.pl). Tłumacząc to na język powszechnie zrozumiały, rząd powinien wprowadzić przede wszystkim jakieś formy osłonowe dla gospodarstw domowych (np. świadczenia społeczne), ale niekoniecznie wpływać na ceny energii na giełdzie.
Wątpliwe marże
Problem w tym, że koszt budżetowy takich dopłat dla odbiorców końcowych może być ogromny. Według szacunków portalu Globenergia, gdyby średnia cena prądu dla gospodarstw domowych wzrosła z obecnych 0,72 zł do 2,15 zł/MWh, to wysokość przeciętnego rachunku skoczyłaby ze 180 do ponad 500 zł. Jeśli w takich warunkach rząd chciałby zagwarantować obywatelom dzisiejsze ceny energii, to musiałby wyłożyć 31,5 mld zł. A trzeba pamiętać, że w tym roku obowiązuje obniżona stawka VAT (5 proc.) na energię elektryczną. Zakładając, że zostanie ona przedłużona także na 2023 r., to koszt budżetowy wzrośnie o kolejne niemal 10 mld zł. Łącznie więc składa się to na sumę zbliżoną do rocznego kosztu programu „500 plus”. To ogromna kwota. W przyszłym roku zapowiadane są przecież wzrosty nakładów na ochronę zdrowia oraz zbrojenia. Te ostatnie mają sięgnąć 3 proc. PKB. Co gorsza, w ostatnich miesiącach bardzo wyraźnie wzrosło oprocentowanie polskich obligacji, więc finansowanie budżetu długiem publicznym jest obecnie bardzo drogie. A dodajmy, że jeszcze w tym roku wydamy 11,5 mld zł na dopłaty do węgla.
Skąd więc wziąć pieniądze na pokrycie choćby tylko częściowej rekompensaty za wzrost rachunków obywateli? Szef URE w swoim piśmie do rządu proponuje rozważenie podatku od nadmiernych zysków koncernów energetycznych. Tzw. windfall tax, czyli podatek od nieoczekiwanych zysków, wprowadziło już kilka państw w Europie, obciążając nim głównie spółki paliwowe, które czerpią niezasłużone korzyści z wojennego wzrostu cen ropy. Tak zrobiły chociażby Wielka Brytania i Włochy. We Włoszech wpływy z tego podatku zostały skierowane właśnie na działania osłonowe dla ludności. Nie byłoby to więc niczym niespotykanym.
Jest wysoce prawdopodobne, że polscy producenci energii osiągają obecnie nadmierne zyski, gdyż rosnące hurtowe ceny prądu nie odzwierciedlają wzrostu kosztów węgla – z którego produkowane jest trzy czwarte prądu w Polsce – oraz unijnych opłat za emisję CO2. Według danych Forum Energii w lipcu hurtowa cena energii po odliczeniu kosztu węgla i uprawnień do emisji CO2 przebiła tysiąc złotych za MWh. W grudniu ubiegłego roku wynosiła 329 zł, a przed pandemią nawet mniej niż 50 zł. Oczywiście to nie oznacza, że elektrownie węglowe faktycznie zarabiają na każdej megawatogodzinie przeszło tysiąc złotych, gdyż od tego trzeba jeszcze odliczyć wszystkie pozostałe koszty działalności, chociażby wynagrodzenia pracowników. Widać jednak jak na dłoni, że rosnące ceny prądu w hurcie nie mają związku z kosztami węgla ani opłatami za emisję. Marże producentów zapewne są więc rekordowe. Podobnie zresztą jak marże wielu innych przedsiębiorstw, które w otoczeniu wysokiej inflacji mogą łatwiej podnosić ceny.
Samorządowe oszczędności
Trzeba jednak pamiętać, że hurtowe ceny energii, a co za tym idzie marże, szybko się zmieniają. Przedsiębiorstwa energetyczne mogą mieć teraz bonanzę, ale jeszcze półtora roku temu sprzedawały energię w cenie niemalże równej kosztom węgla i uprawnień do emisji CO2. Te ostatnie mogą zresztą znacznie wzrosnąć zimą, tak jak było to w ubiegłym roku. Poza tym spółki muszą ponosić wydatki na modernizację bloków energetycznych, które są przestarzałe. W tym roku w lipcu, między innymi z powodu fali upałów, doszło do nieplanowanego wyłączenia kilku bloków węglowych – w tym w Kozienicach i Turowie. Ratowaliśmy się wtedy importem energii z innych krajów UE. W takich sytuacjach najczęściej importujemy ją z Szwecji, ale także z Niemiec i Czech. Jest więc wysoce wątpliwe, by rząd zechciał ogołocić spółki energetyczne ze wszystkich zysków, chociaż o jakiejś formie windfall tax mówi się w Polsce już od wiosny.
Rosnące ceny energii to nie tylko problem gospodarstw domowych, ale też samorządów. Miasta zużywają ogromne ilości prądu na oświetlenie ulic czy budynków użyteczności publicznej. Według portalu WysokieNapiecie.pl, już w tym roku Rzeszów i Bydgoszcz płacą o ponad 300 proc. więcej za prąd, a Poznań o 72 proc. Miasta montują więc oszczędne oprawy oświetlenia ulicznego (Olsztyn) oraz inwestują we własne źródła prądu, na przykład fotowoltaikę (Bydgoszcz). W Lublinie od czerwca wprowadzono korektę godzin włączania i wyłączania lamp ulicznych. Włączane są 5 minut później, a wyłączane 30 minut wcześniej.
Podobne „programy oszczędnościowe”, oczywiście na mniejszą skalę, można też wprowadzić u siebie w domu. Lepiej zacząć zmieniać nawyki już teraz, gdyż rządowe rekompensaty, o ile zostaną faktycznie wprowadzone, bez wątpienia nie pokryją całego wzrostu rachunków.