Logo Przewdonik Katolicki

Witkacy – konstelacje

Natalia Budzyńska
fot. Bartosz Bajerski/Muzeum Narodowe w Warszawie

Muzeum Narodowe w Warszawie zafundowało nam wakacyjne „must see” – ogromną wystawę prac Stanisława Ignacego Witkiewicza, słynnego Witkacego, chyba najbardziej rozpoznawanego polskiego artysty XX wieku.

Jest taka fotografia młodego Stanisława Ignacego w mundurze wojsk rosyjskich. Stoi tyłem do widza przed systemem luster odbijających kilkakrotnie jego twarz. Częsty atrybut w zakładach fotograficznych początku XX w. To zdjęcie z Petersburga z 1916 r. stało się mimowolnym świadectwem granicy w życiu Witkacego na „przed” i „po”. Zatytułowane Portret wielokrotny, zainicjowało późniejszą serię pozowanych serii fotograficznych, przeróżnych min i wielu wcieleń. Wygłupy przed obiektywem? W pewnym sensie, ale posiadające symboliczny wymiar. Witkacy ze swoją złożoną osobowością zawsze stał pomiędzy powagą i wygłupem, tragedią i komedią, dramatem przykrytym ironią, wrażliwością zakrytą cynizmem. Jego bogata osobowość odzwierciedlała się oczywiście w sztuce. Był malarzem i znakomitym portrecistą, dramaturgiem i powieściopisarzem, felietonistą i eseistą, teoretykiem sztuki i filozofem. Wciąż można sobie zadawać pytanie, ile w popularności, jaka spadła na niego w drugiej połowie XX w. (a więc po śmierci), zawdzięcza oryginalnej pozie, jaką przybrał, a ile autentycznej wartości, jaką przedstawiają jego dzieła. Historycy sztuki często wskazywali na jego osobność w środowisku sztuki XX w. Kuratorzy wystawy „Witkacy. Sejsmograf epoki przyspieszenia” chcą z tym paradygmatem podyskutować i zestawiają twórczość Witkiewicza z pracami kilku europejskich artystów tego czasu. Przecież Witkacy nie żył w próżni w samotnym góralskim domku pod Tatrami, izolowany przez swojego ojca, słynącego z niechęci do systemu edukacji. Wszystko w życiu Witkacego było ciekawe: najbliższe otoczenie, czasy, w jakich żył, rodzina.

Skazany na sztukę
Zacznijmy od rodziny, bo Stanisław Ignacy nie miał wyjścia, musiał wyrosnąć na oryginała. Ojciec, Stanisław Witkiewicz, był malarzem i znanym już krytykiem artystycznym, stojącym w opozycji do starego świata i walczącym o wolność wypowiedzi artystycznej. Był tym, który nie bał się dosadnie sprzeciwiać panującej atmosferze uwielbienia dla dzieł historycznych Matejki, Grottgera czy Brandta. Walczył o realizm przeciwko idealizmowi, w swoich felietonach popierał nową sztukę polską, pomijaną i wyśmiewaną przez uznanych krytyków. Jego żona, Maria, skończyła warszawskie konserwatorium, po którym nie została pianistką, lecz nauczycielką, a kiedy mały Staś miał lat sześć czy siedem, wydała podręcznik do nauki gry na pianinie zilustrowany fotografią syna. Witkacy więc wyrastał w domu pełnym artystów i rozmów o sztuce, gorących dyskusji o literaturze i uwielbieniu dla sztuki. Najpierw w domu warszawskim, potem zakopiańskim. Do chrztu trzymali go za ręce – miał wtedy lat pięć – wielka aktorka Helena Modrzejewska, przyjaciółka ojca i obiekt jego platonicznej miłości, oraz przyjaciel domu, Sabała, stary góral i rozbójnik, niezwykły bajarz i legenda Zakopanego. W skromnej chacie pod Tatrami dla małego Stasia było znacznie ciekawiej, otaczali go nie tylko artyści i intelektualiści, ale i etnolodzy i prości górale. Witkiewicz ojciec, wielki wróg wszelkiego rodzaju szkół, postawił na edukację domową i całkowicie wolną od wszelkich obowiązków i przymuszeń. Dziecko uczyło się, czego chciało i jak chciało, niemal całkowicie poza systemem i programem nauczania. Nie da się zaprzeczyć, że ta wolność i mnogość inspiracji, jakich dostarczał świat znajomych jego rodziców, miała wpływ na rozwój indywidualności przyszłego Witkacego. A więc jednak izolacja? Nie do końca. Po maturze został wysłany, jak to było wówczas w zwyczaju, na tzw. grand tour. Potem wyjeżdżał jeszcze kilka razy. Po to, żeby zobaczyć świat i po to, żeby zobaczyć sztukę. Zwiedził więc petersburski Ermitaż, monachijską Pinakotekę; podróżował po Italii, w Wiedniu oglądał Gauguina, w Paryżu Salon Niezależnych, gdzie wystawiali kubiści, mieszkał u Ślewińskiego w Bretanii, zwiedzał Londyn. Buntując się przeciwko ojcu, przez chwilę studiował na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych w pracowni Mehoffera. Jednocześnie cały czas odbierał edukację właśnie od ojca, który w obfitej korespondencji wysyłał mu długie elaboraty. A potem przyszły dramatyczne doświadczenia: samobójcza śmierć narzeczonej, wojna, rewolucja w Rosji, której był świadkiem, śmierć ojca. I tak do Zakopanego wraca człowiek doświadczony i dojrzały, rodzi się artysta.

Witkacy odbanalizowany
Legenda, jaka wlecze się za Witkacym, przedstawia go jako pozera, wariata, narkomana. Jest też legenda inna: artysty osobnego, oryginalnego, jedynego, geniusza. Legenda, jak to legenda, nigdy nie jest do końca prawdziwa. Sztuką jest pokazać Witkacego, abstrahując od tych naleciałości, co właśnie było zamiarem kuratorów. Najciekawszym ich krokiem było porzucenie chronologii i skupienie się na kilku tematach oraz próba zestawienia jego prac z aktualnymi prądami w Europie. Gdyby ta wystawa miała miejsce dwie dekady temu, skupilibyśmy się na rozwoju artystycznym Witkacego. Zaczynałaby się więc od prac najwcześniejszych: litewskich i tatrzańskich pejzaży. Potem przez olejne martwe natury i próby portretowe przeszlibyśmy do sali z cyklem „potworów” i „fantastycznych kompozycji”, w których Witkacy starał się realizować założenia najpierw formistyczne, a potem własnej teorii Czystej Formy. Dalej trafilibyśmy do sali założonej przez niego Firmy Portretowej, w której królowałyby portrety wykonane w technice pasteli, na rzecz której porzucił farby i pędzle. Taka tradycyjna narracja jest już od jakiegoś czasu porzucana w wystawiennictwie na rzecz narracji antropologicznej, filozoficznej czy socjologicznej, która wydaje się znacznie ciekawsza. Pokazuje bowiem znane dzieła w nowych kontekstach, co pozwala nam się wytrącić z oczywistych skojarzeń i spojrzeć na „opatrzonego” artystę w nowy sposób.
Warszawska wystawa wkłada więc zbanalizowanego już Witkacego w ramy świeżych tematów wspólnych artyście i światu, w jakim żył, a także trochę też w jakim żyjemy my. Są to między innymi: Kosmologie, Ruch, Ciało, Jedność osobowości, Dada/Zdarzeniowość, Wizja pierwotna, Historia, Indywidua. Już tytuł wystawy, „Sejsmograf epoki przyspieszenia”, sugeruje skupienie się na Witkiewiczu – człowieku swoich czasów, prorokującym niewesołą przyszłość. Urodzony jeszcze w starym świecie, wychowany w enklawie i środowisku zapatrzonym w wielką przeszłość, w młodości przeżył katastrofę wojenną i odwrót – obyczajowy i technologiczny – od tego, co dawniej, ku temu, co przed nami. Czyżby świetlana przyszłość? I tak, i nie. Żyjąc swobodnie, Witkacy jednocześnie się jej bał, był katastrofistą, świat widział w czarnych barwach, mechanizacja jednostki go przerażała, intuicyjnie odczuwał zbliżający się koniec naszej cywilizacji. Wobec tych spostrzeżeń wieszczył koniec literatury, sztuki i religii, nadzieję widział w filozofii, której ostatecznie się poświęcił. Czy to nie są obawy człowieka XXI wieku?

W labiryncie sztuki
Monumentalna jest ta wystawa, a na dodatek to pierwszy monograficzny pokaz dzieł Witkacego w XXI w. Spore kolekcje pasteli ma muzeum w Słupsku, które kilka lat temu otworzyło nową filię poświęconą tylko i wyłącznie pracom artysty, wiele dzieł posiada Muzeum Tatrzańskie, mniej Muzeum Narodowe w Krakowie czy Warszawie. Na wystawę sprowadzono te najciekawsze, najbardziej charakterystyczne, ale także takie, które pochowane w magazynach wymagały konserwacji. Szczególnie pastele są bardzo delikatne i nie mogą być poddawane światłu zbyt długo. Fantastycznie oprawione i oświetlone oszałamiają barwami i ilością. Udało się zgromadzić pół tysiąca eksponatów, także ze zbiorów prywatnych. Wśród nich wiele fotografii, rysunków, materiałów wideo i sporo archiwaliów. Wśród dzieł europejskich artystów awangardowych, obok prac Witkacego, na ścianach wiszą pojedyncze obrazy Wasilija Kandisky’ego, Rudolfa Schlichtera, Umberta Boccioniego, Maxa Ernsta i Marcela Duchampa oraz artystów polskich, m.in. Leona Chwistka, Bronisława Wojciecha Linkego czy Janusza Brzeskiego. Kuratorzy na szczęście nie pokusili się o obszerne opisy i komentarze, dzięki czemu wystawa nie jest przegadana i przytłaczająca, o co przy takiej liczbie eksponatów nietrudno. Trwa do października, ale nie radzę zostawiać jej sobie na ostatnią chwilę. Chyba że lubimy stać w kolejce.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki