Uczniów Jezusa fascynowała nie tylko Jego nauka, cuda, które działał, ale także Jego modlitwa. Musiała ona być inna od tych, które znali. Widzieli na co dzień, że w momentach szczególnie ważnych Pan odchodzi na miejsce odosobnienia i modli się w ukryciu. Może uderzało ich to, że Jezus wracał do nich potem jakby odmieniony. Modlitwa nie była dla Niego wypełnieniem obowiązku, rytuałem, który odprawia się z przyzwyczajenia, ale głęboką potrzebą, intymną relacją z Najwyższym. Dzięki temu, że uczniowie zapragnęli uczyć się od najlepszego Mistrza, chrześcijanie wszystkich czasów i języków mogą modlić się słowami, które przekazał sam Jezus, i nie obawiają się nazywać Niepojętego Ojcem.
„Panie, naucz nas modlić się” to wołanie, które wcale nie milknie w czasach zobojętnienia na przesłanie Dobrej Nowiny, w miejscach, skąd wypędza się Boga albo ignoruje Jego obecność. Duchowe pragnienia wpisane są w ludzką naturę. Człowiek, głodny sensu i nadziei wykraczającej poza doczesność, szuka nasycenia serca w wielu miejscach, u rozmaitych nauczycieli. Oni oferują różne techniki, czasem bardzo wyrafinowane. Ale więzi z Bogiem, otwarcia na duchową głębię, nie nauczymy się z kursów korespondencyjnych albo u nauczycieli bez referencji, którzy samozwańczo obwołują się mistrzami modlitwy. By rozsmakować się w modlitwie, potrzebujemy autentycznego, wiarygodnego autorytetu. Kto lepiej nauczy nas, jak się modlić, jeśli nie Jezus – Syn Boży, który żyje w doskonałej jedności z Ojcem? Chrześcijanie powinni uczyć się modlitwy u samego źródła.
Tym, co zwraca uwagę w modlitwie Jezusowej, jest fakt, że była ona wyrazem istniejącej już więzi. To znaczy, że relacja powstaje, zanim padną pierwsze słowa. Bez związku z Panem nie ma modlitwy – i być może w tym stwierdzeniu kryje się odpowiedź na pytanie o bezowocność próśb zanoszonych do Boga. Gdy modlitwa jest mechaniczna, gdy staje się handlem ze Stwórcą, jednym słowem – gdy nie ma w niej miłości, trudno spodziewać się, by przynosiła owoce, choćby w niebo płynęły nieustanne litanie. Ale trzeba też powiedzieć na odwrót – bez modlitwy nie ma relacji z Panem. Jak w każdym związku bliskich sobie osób, aby trwał i pogłębiał się, potrzebny jest dialog – czasem, zwłaszcza w chwilach kryzysów – uparty, wytrwały, nieustanny. Bolesne próby i chwile szczęścia dzielimy z tymi, których kochamy. Obumieranie w nas tej potrzeby, jest jednym z pierwszych sygnałów słabnącej miłości.
W Jezusowej szkole modlitwy ważny jest jeszcze jeden warunek: zaufanie. Gdy Pan zachęca, by do Boga zwracać się „Ojcze”, gdy opowiada przypowieści o ludziach natrętnych, proszących, kołaczących wytrwale, to tak, jakby opowiadał o dzieciach, które bez końca proszą ukochanego ojca, by spełnił ich pragnienia. Skąd mają siłę i odwagę, by go zamęczać, naprzykrzać się, błagać? Życiowe doświadczenie mówi nam, że z zaufania i poczucia bezpieczeństwa. Modlitwa jest zawsze wołaniem nadziei, otwieraniem rąk z wiarą, że zostaną wypełnione. Jednakże z dziećmi bywa tak, że nie zawsze to, czego pragną, jest dla nich dobre. Ba, czasem same nie do końca wiedzą, czego chcą. Dlatego Ojciec odpowiada na prośby swoich dzieci, zsyłając Ducha Świętego. „Gdy bowiem nie umiemy się modlić tak, jak trzeba, sam Duch przyczynia się za nami w błaganiach, których nie można wyrazić słowami”, uczy św. Paweł. To Duch Święty jest w nas Twórcą modlitwy, to On nas umacnia i otwiera, i On jest Źródłem wszelkich darów. Modlitwa staje się wtedy dziełem samego Boga, gdy bardziej niż to, co chcemy w niej wyrazić, zaczyna liczyć się to, co sam Pan w nas pragnie stworzyć, przemienić, uzdrowić. W Nim jest wszystko, o co prosimy, i o wiele więcej.