O takich artystach jak Nikifor – prostych, nieuczonych, samoukach – mówiono: prymitywiści. O ich sztuce: naiwna. Te określenia jednak są zbyt oceniające. Budzą złe skojarzenia, bo naiwny często oznacza głupi, a prymitywny – gorszy. Oczywiście takie było zamierzenie. Nazwy nadawali wielcy, wykształceni, ci lepsi – nawet jeśli szczerze takie malarstwo cenili. Dzisiaj na świecie mówi się raczej o art brut, sztuce wykluczonych, sztuce intuicyjnej, dzikiej, outsider art lub visionary art. Do tak nazwanej szuflady wrzuca się wszystkich twórców bez artystycznego wykształcenia, amatorów oraz ludzi dotkniętych chorobą psychiczną.
Nikifor na tej liście znajduje się dość wysoko. W budowaniu polskiej świadomości sztuki miał swoje dwie ważne chwile. Pierwszą, gdy obrazy pokazywane były w stolicach europejskich, a w końcu także i w warszawskiej Zachęcie. To była chwila sławy, jakiej się doczekał za życia. Podczas wernisażu otaczali go ludzie, cenili go intelektualiści i artyści. Druga to film Krzysztofa Krauzego z 2004 r. z rewelacyjną rolą Krystyny Feldman – nie było wtedy gazety i czasopisma, które by o nim nie wspomniało. Emocje jednak szybko opadły i o Nikiforze trochę zapomnieliśmy.
Wystawa w Muzeum Etnograficznym w Warszawie o wiele mówiącym tytule „Malarz nad malarzami” przychodzi w samą porę, żeby przypomnieć artystę wcale nie aż tak prymitywnego i naiwnego, z bogatą wyobraźnią i samoświadomością, z intuicją malarską i wrażliwością na kolor. Żeby spotkać się z jego wyrafinowanymi obrazami, których pozorna banalność łatwo może nas oszukać, jeśli nie zechcemy wejść na wyższy poziom interpretacji, nawet jeśli powinniśmy stać się jak dzieci.
fot. Walczak/Materiały prasowe Państwowego Muzeum Etnograficzne w Warszawie
Malarz ważny jak biskup
Niezbyt potrafił urządzić sobie życie, a przynajmniej nie tak, jak oczekiwało tego społeczeństwo i konwenanse. Sierota, którego matką była głuchoniema żebraczka, nosząca wodę do krynickich pensjonatów, a ojcem prawdopodobnie jakiś letnik. Na dodatek nie mówił zrozumiale, bełkotał i trudno było się z nim porozumieć. Traktowany od zawsze jako niedorozwinięty. Nigdy nie chodził do szkół, pisał, odrysowując litery z szyldów. Chyba tylko przypadkowo układały się w wyrazy. Jego językiem stało się malarstwo. Chłonął je, będąc w cerkwi, gdzie otaczały go ikony i wszyscy święci. Można powiedzieć, że cerkiew była jego domem, jego szkołą i jego wyobraźnią. Mieszkał w zaświatach o bajecznych kolorach, wśród błyszczących kandelabrów i złotych szat, blasku świec i migocących oczu świętych patrzących na niego z ikon. Tam nauczył się mówić w swoim języku: języku sztuki.
Nikifor wędrował po okolicach Beskidu Niskiego, a tam nawet stacyjki kolejowe przybierały formę pałaców, zagubione wśród łąk i pagórków. Wsiadał do pociągu zawsze bez biletu i wysiadał na najbliższej stacji złapany przez konduktora. Czekając na następny pociąg, szkicował, a potem znowu to samo: wsiadał i kawałek dalej znowu musiał wysiąść. I znowu rysował. Na jego rysunkach stacje kolejowe mają nawet łemkowskie wioski, do których nigdy żaden pociąg nie docierał. Był niczym projektant linii kolejowej, która oplotła okolice. Stacyjkowe pałacyki zawsze są otoczone pejzażem, łagodnymi pagórkami pokreślonymi szachownicą pól. Mówiło się, że Nikifor był malarzem Beskidów, że nikt tak jak on nie oddał ich uroku. Był piewcą łemkowszczyzny i Krynicy, której architektura tworzyła jego świat przedstawiony, bo przecież pełna była pałaców: willi, pensjonatów, domów zdrojowych. Godne uwagi dla niego były urzędy pocztowe i posterunki policyjne, zawsze nietypowe, ubarwione dodatkami, prezydenckie, trochę surrealistyczne. No i drewniane cerkwie, wrośnięte w krajobraz. Jakby nie wystarczało zwykłych budynków, Nikifor tworzył miasta fantastyczne, architekturę całkowicie odrealnioną, budynki trzymające pion wbrew prawom fizyki, udekorowane całkowicie wyimaginowanymi elementami. Zdarza się, że na zwieńczeniu wieżyczki siedział on sam, rysując daleki pejzaż.
Jego obrazy zaludniają przeważnie mundurowi, np. żołnierze, zwłaszcza austriaccy z czasów cesarstwa, oraz on sam. Jest panem z teczką, elegancko ubranym niby-urzędnikiem, a nawet biskupem i świętym. Autoportrety często upodabniał do ikon, na jednym z rysunków przedstawił siebie na ikonostasie. Malarstwo traktował poważnie, widać to na rysunku przedstawiającym zebranie malarzy, które zatytułował Soborczyk. Zebraniu przewodniczy on – Nikifor Malarz Matejko Krynicki, co podkreślił, ubierając się w biskupie szaty.
Nikifor wyobrażony
Tak jak wokół najsłynniejszego na świecie malarza amatora, Henriego Rousseau, krążyli poeci i pisarze, jak Jarry czy Apollinaire, który napisał dla malarza epitafium, tak samo Nikifor miał swoich piewców. Opisywał go Gałczyński w reportażu z Krynicy opublikowanym w „Przekroju” w 1949 r. Był dla niego ciekawostką, dziwakiem, elementem Krynicy. Zawsze można go było spotkać na deptaku, ze skrzynką z farbami i rozłożonymi rysunkami. Zespół No To Co wydał w 1968 r. album zatytułowany Nikifor. Wiersz o nim napisał Zbigniew Herbert.
Rousseau spotkał marszanda Wilhelma Uhde, który otoczył go opieką i pomagał mu wypromować jego obrazy, które malarz amator próbował sprzedać i wystawiać, będąc przekonany o wielkości swojej sztuki. I Nikifor miał swoich opiekunów: państwa Banachów i Mariana Włosińskiego. Ciekawostka: pierwszy artykuł o sztuce Nikifora napisał w 1938 r. w piśmie „Arkady” malarz i krytyk sztuki Jerzy Wolf, który też zakupił od niego kilka prac. Dziesięć lat później przyjął święcenia kapłańskie i był związany z zakładem dla niewidomych w Laskach. Prace Nikifora kolekcjonował także rzeźbiarz Alfons Karny, który wielokrotnie odwiedzał go w Krynicy. Państwo Banachowie, krakowscy historycy sztuki, cenili zwłaszcza prace powstałe przed wojną. Dużo pisali o jego sztuce i gościli go w Krakowie.
Potem były wystawy w Paryżu, Amsterdamie, Brukseli, Hanowerze, Hajfie. Nawet wtedy dyktował tzw. listy żebracze i wystawiał swoje akwarelki za grosze. Na jednym z takich listów, napisanych czyjąś usłużną ręką, można przeczytać: „Szanowni Państwo! Nazywam się Nikifor z Krynicy, a także MATEJKO. Jestem malarzem ludowym, tak zwanym prymitywem. Nie uczyłem się nigdy malowania, więc pracuję inaczej niż artyści kształceni w Akademii. Ale obrazy moje spodobały się w całej Europie i napisano o mnie dwie książki, które możecie kupić w księgarni. Obok jest namalowany mój mały obrazek. Jeśli się Wam spodoba, możecie kupić moją akwarelę albo pomóc mi w inny sposób”.
Nikifor, syn niemowy, nosiwody, żebraczki, wysiedlany dwa razy, zawsze wracał do Krynicy; włóczęga, niedorozwinięty umysłowo, nierozumiany z powodu bełkotliwej mowy, analfabeta, żyjący na całkowitym marginesie, krynicka ciekawostka. Zaklinał swoją rzeczywistość, traktując malarstwo jako magiczną ucieczkę, za wszelką cenę chciał istnieć, być. Był więc królem, elegantem, biskupem, świętym. Wymyślone przez niego inne życie trochę się zrealizowało. Pod koniec życia dzięki swoim obrazkom mógł nosić dobrze skrojony garnitur i piękny kapelusz. Kupił mieszkanie, miał samochód z kierowcą i poleciał samolotem do Bułgarii na wakacje. A w Warszawie przed Zachętą otaczały go tłumy. Współcześnie jest jednym z najczęściej fałszowanych polskich malarzy.