Oszustwa w materii jednocześnie niezwykle delikatnej, jak i podatnej na oszczerstwa zdarzały się i będą się zdarzać. Trzeba się przed nimi bronić, ale nigdy nie kosztem tych, którzy rzeczywiście zostali skrzywdzeni.
Ofiara i oskarżony
Przypomnijmy najpierw fakty. Marek Lisiński, były prezes fundacji „Nie lękajcie się”, był postacią sztandarową w walce z pedofilią w Kościele. To jego fundacja jako pierwsza przyjmować zaczęła zgłoszenia od osób skrzywdzonych, a sam Lisiński wziął udział w spotkaniu z papieżem, który to ucałował jego dłoń jako dłoń ofiary.
Marek Lisiński oskarżał ks. Zdzisława W. z diecezji płockiej o to, że ten wykorzystywał go seksualnie w czasie, gdy Lisiński był 13-letniem ministrantem. Sąd pierwszej instancji uznał winę duchownego, w ślad za nim winę taką uznał również trybunał kościelny, nakładając na księdza karę kanoniczną. Ksiądz W. do winy się nie przyznawał. Sprawa trafiła aż do Sądu Apelacyjnego w Łodzi. Ten sąd uznał, że zeznania Lisińskiego przed sądem pierwszej instancji były niespójne i różniły się od siebie, a fakty, jakie przedstawiał, nie znajdowały potwierdzenia w zeznaniach świadków. Dodatkowo Lisiński kłamał również w innych sprawach, między innymi pieniędzy, jakie pożyczał od księdza W. W wyroku z października (którego treść poznaliśmy teraz dzięki publikacji Onetu) Sąd Apelacyjny orzekł, że Lisiński jest niewiarygodny, i oddalił jego roszczenia o wypłatę miliona złotych odszkodowania. Nakazał mu też wypłacenie na rzecz ks. W. 11 tys. zł jako zwrotu kosztów procesowych.
Zdaniem sądu Lisiński relacjonując to, co się wydarzyło, robił to na trzy różne sposoby. Nie udowodnił również, że w czasie, kiedy miał być molestowany, rzeczywiście był ministrantem: temu faktowi zaprzeczał oskarżony ksiądz i powołani przez niego świadkowie.
Przed sądem kościelnym
Kwestia uznania Lisińskiego za niewiarygodnego dotyczy postępowania cywilnego. Postępowanie kanoniczne kuria płocka wszczęła w styczniu 2011 r.,|
a w grudniu 2013 wydała dekret skazujący ks. W. na trzy lata zakazu pełnienia posługi i dożywotni zakaz pracy z nieletnimi. Ks. W. miał również odbyć miesięczne rekolekcje, poddać się kierownictwu duchowemu i specjalistycznej diagnozie psychologicznej. Kongregacja Nauki Wiary po odwołaniu się ks. W. ten wyrok podtrzymała. Według Sądu Apelacyjnego w Łodzi w czasie procesu kanonicznego mogły zostać popełnione błędy – bo w aktach dostarczonych do sądu biskupiego brak jest dowodów potwierdzających wersję Lisińskiego.
Dlaczego biskup, do którego w sądzie biskupim należy ostateczna decyzja, uznał winę księdza W., nie wiemy. Nie mamy dostępu do akt. Nie wiemy też, czy na taką decyzję nie wpłynęły inne oskarżenia, niezwiązane wprost z Markiem Lisińskim, ale dotyczące księdza W. Ksiądz W. może w tej chwili, po orzeczeniu Sądu Apelacyjnego, odwołać się od wyroku Kongregacji Nauki Wiary. Kuria płocka na razie sprawy nie komentuje.
Fałszywe oskarżenia
Sąd nie orzekł, że Lisiński kłamał. Orzekł, że nie można stwierdzić, czy mówił prawdę. Że jego zeznania nie są wiarygodne, więc na ich podstawie nie można nikogo uznać za winnego. Sąd nie uznał też księdza W. za niewinnego. Oczywiście takie właśnie są skutki orzeczenia Sądu Apelacyjnego, ale ważna jest tu precyzja w wypowiedziach.
Czy walczący o pokrzywdzonych stracili twarz, autorytet, wiarygodność? Nie, bo Lisiński tą twarzą nie jest od dawna, a w wielu miejscach nigdy nią nie był.
Fałszywe oskarżenia będą się zdarzać. Podawane przez Kościół dane potwierdzają, że stanowią one około 10 proc. wszystkich zgłoszeń. Jednak w Polsce po raz pierwszy spotykamy się z tym w sprawie tak medialnej i dotyczącej postaci, którą trudno nazwać marginalną.
Fałszywe oskarżenia, próby wyłudzania pieniędzy, oskarżenia traktowane jako zemsta albo nawet sposób wewnętrznych rozgrywek w Kościele – patrz casus kard. Pella, za którego oskarżeniem prawdopodobnie stoi inny kardynał, płacący rzekomej ofierze za składanie zeznań obciążających Pella – będą się zdarzać. Ale one nie sprawiają, że nie ma oskarżeń prawdziwych.
One nie oznaczają, że osoby nieletnie nie były wykorzystywane seksualnie. Stajemy więc przed wielkim, moralnym dylematem. Oto kładziemy na jednej szali życie niewinnie oskarżonego księdza – a na drugiej życie rzeczywiście wykorzystanych dzieci. Czy większą mądrością i większym dobrem będzie bronić księdza, choćby w tej obronie zlekceważyć naprawdę skrzywdzonych – czy stanąć po stronie skrzywdzonych, choćby w tej obronie niewinny ksiądz miał zostać oskarżony?
Wziąć cudze winy
Ksiądz Piotr Studnicki, kierownik Biura Delegata KEP ds. ochrony dzieci i młodzieży, w roku 2020 na naszych łamach mówił: „Takie sytuacje mogą się zdarzyć i nie można ich wykluczyć. Na drodze prawnej każdy ma prawo się bronić, choć rzeczywiście już samo oskarżenie księdza jest jakimś rodzajem śmierci publicznej. Fałszywie oskarżonemu księdzu nawet po oczyszczeniu z zarzutów bardzo trudno będzie pełnić posługę. Nie mam wątpliwości, że mamy tu do czynienia wręcz z rodzajem męczeństwa. My, duchowni, musimy się w tej sytuacji modlić o heroiczną odwagę, która jest nam potrzebna, żeby znosić niesprawiedliwy osąd. Musimy również pamiętać, że znoszenie z godnością takiego cierpienia jest formą naśladowania Chrystusa, który wziął na siebie cudze grzechy (nie swoje!) i za cudze grzechy cierpiał. Wszystko wpisane jest w Ewangelię: że będziemy ciągani po sądach, będziemy fałszywie oskarżani, będziemy w nienawiści u wszystkich. Nie boję się takich sytuacji. One jako Kościołowi nam nie zaszkodzą – podobnie jak nie szkodzą nam i nie szkodzili przez wieki męczennicy. O wiele bardziej szkodzi nam to, że mijamy obojętnie zranionych.
Te słowa, w obliczu wyroku Sądu Apelacyjnego nie straciły nic na swojej aktualności, a brzmią wręcz proroczo.
Bez samorozgrzeszenia
Gotowość na męczeństwo w imię dobra skrzywdzonych to tylko jeden z aspektów sprawy, które ujawniają się dzięki wyrokowi Sądu Apelacyjnego. Drugim, co należy tu zauważyć, jest fakt, że sprawa Marka Lisińskiego, mimo całej swej skandaliczności, nie może być dla nas żadnym powodem do samorozgrzeszenia. Nadal nie mamy podstaw do twierdzenia, że pedofilia w Kościele nie istnieje, a zgłoszenia pochodzą wyłącznie od ludzi, którzy Kościół chcą zniszczyć lub wyłudzić od niego pieniądze. Nawet jeśli trafi się takich dziesięciu albo i stu – Kościół musi pozostawać otwarty i gotowy uznać swoją winę i wynagrodzić swoje krzywdy wobec choćby jednego. Tego domaga się sprawiedliwość i tego domaga się miłość, które w ewangelicznym porządku zawsze idą przed odruchem samoobrony. Kościół w swoich dokumentach stwierdza – i to się nie zmienia – że żadnego zgłoszenia nie wolno ignorować, że trzeba sprawdzać nawet doniesienia anonimowe. Sprawa jest zbyt ważna, a Kościół w swojej istocie jest zbyt święty, żeby choć jeden pedofil znajdował w nim bezpieczny przyczółek.
Samorozliczenie
Trzecia kwestia to rola Kościoła w rozliczaniu przestępstw pedofilii. Oczywiste jest, że to rozliczanie odbywa się zawsze oprócz, a nie zamiast rozliczania na gruncie prawa karnego – chyba że w świetle prawa świeckiego sprawa jest przedawniona. Ale dobrze jest, żeby Kościół nie uciekał od rozliczania przestępstw na własnym gruncie, żeby nie ignorował doniesień, żeby chciał sam się oczyścić. Dopóki to oczyszczenie dokonuje się boleśnie, ale rzetelnie i aktywnie, mniejsza jest szansa na dopuszczenie do głosu oskarżeń fałszywych.
Warto na potwierdzenie tej tezy przywołać przykład toczącej się jeszcze przed sądami świeckimi sprawy oskarżeń wysuniętych przeciwko bp. Andrzejowi Czai z diecezji opolskiej przez byłego księdza, który zarzuca biskupowi i pracownikom kurii szantaże.
W marcu tego roku na konferencji prasowej posłanka Joanna Scheuring-Wielgus prezentowała nagrania dotyczące ks. Rafała Cudoka. Telefony miały być kierowane do ojca księdza przez kanclerza kurii opolskiej. Nagrania rzeczywiście były porażające: wulgarne, przywodzące na myśl wręcz struktury mafijne. Jednak dla człowieka, który zna Kościół w jego warstwie instytucjonalnej, nagrania te były, delikatnie mówiąc, zaskakujące. Raczej nie do pomyślenia jest kanclerz kurii dzwoniący do ojca księdza i przedstawiający się jako „ksiądz Wojtek”. Nawet jeśli jakiś ksiądz traktowany jest nie najlepiej, jego ojciec nie usłyszy: „Jesteście przez nas śledzeni i z nami nie wygracie. Nie pozwolimy sobie, żeby takie śmiecie pisali takie farmazony na naszego wielebnego. Nie potrzebujemy takich księży wierzących, jak zakały, które się modlą”. Wszystko razem przypomina raczej pastisz taniego filmu gangsterskiego niż realia powszedniego, instytucjonalnego życia Kościoła.
W marcu 2021 r., komentując konferencję prasową, Zbigniew Nosowski przyznał, że materiały oskarżające bp. Czaję dotarły również do „Więzi”. Po uważnej ich analizie uznano jednak, że „Więź” nie będzie sprawy dalej badać, między innymi ze względu na niski poziom ich wiarygodności.
Komuś, kto Kościoła nie zna od wewnątrz – od dobrej, ale i od tej trudnej strony – łatwo będzie wmówić, że tak wygląda rzeczywistość. Komuś, kto nie zna Kościoła od wewnątrz, trudniej będzie ocenić wiarygodność potencjalnej ofiary. Posłanki przedstawiające na konferencji prasowej nagrania ks. Cudoka prawdopodobnie same zostały oszukane. Nie znając Kościoła od wewnątrz, nie miały narzędzi do tego, by rozpoznać fałsz.
Dlatego tak ważne jest, żeby Kościół jako instytucja sam siebie nie wyłączał z postępowań, na przykład przez ich unikanie albo sabotowanie. Oprócz tego, że pedofilia jest przestępstwem, które bezwzględnie powinno być rozliczane w świetle prawa karnego, również sami siebie jako wspólnota musimy rozliczać: być może jeszcze bardziej zdecydowanie niż rozlicza nas świat i bardziej radykalnie. Inaczej rozliczać nas będą wyłącznie politycy i publicyści, których brak wiedzy i doświadczenia prowadzić może do dawania wiary oskarżeniom fałszywym.
Oskarżenie i wina
Czwartą kwestią, którą warto tu zauważyć, jest fakt, że w potocznym myśleniu zwykliśmy utożsamiać oskarżenie z winą. Samo oskarżenie – jak zauważał ks. Piotr Studnicki – jest dla księdza rodzajem śmierci cywilnej. Samo oskarżenie odsuwa go od pełnienia wszelkich funkcji. Jest to droga jak najbardziej słuszna, na której to drodze priorytet mają skrzywdzeni i ci, którzy ewentualnie jeszcze skrzywdzeni być mogą w przyszłości. Tym, czego zapewne się jeszcze nauczyć musimy, jest właśnie to, że czasem po oskarżeniu ktoś wróci niewinny. Wróci jak w Australii wrócił kardynał Pell, przecząc przecież popularnej tezie, że skoro pojawiło się oskarżenie, to „coś w tym musiało być”. Nie musiało. Jeśli pojawiło się oskarżenie, to trzeba potraktować je poważnie i bezwzględnie rozpatrzyć. Ale jeśli znajdzie się ono w tej grupie 10 proc. oskarżeń fałszywych – to człowiek ma prawo wrócić do wspólnoty i być nadal świadkiem miłości i troski o skrzywdzonych.
Być może jest to również apel do mediów, polityków, publicystów i ludzi życia publicznego, żeby ostrożniej wypowiadali się na temat oskarżeń i nie ferowali wyroków, zanim nie ogłosi ich sąd. Nie oznacza to w żaden sposób obrony czy ochrony przestępców, ale jest oddaniem każdemu człowiekowi na równi sprawiedliwości.
Najpierw oni
Piątą wreszcie kwestią – zostawioną na koniec, ale w całej tej sprawie najistotniejszą – są skrzywdzeni. To im Marek Lisiński wyrządził największą krzywdę swoimi niewiarygodnymi, jeśli nie wprost fałszywymi oskarżeniami. To oni właśnie w oczach wielu stracili wiarygodność, choćby przeszli w życiu największe dramaty. To oni będą teraz czuć lęk, że nikt im już nie uwierzy. To oni będą się poddawać, nie wierząc, że ktoś rzeczywiście czeka na ich zgłoszenie i świadectwo.
Jako Kościół po ujawieniu sprawy Marka Lisińskiego właśnie na nich musimy patrzeć przede wszystkim. Do nich teraz szczególnie mocno powinniśmy się zwrócić i przypominać, że jeden oszust nie sprawi, że się od nich odwrócimy i że przestaniemy ich słuchać. W walce Kościoła z przestępstwami pedofilii najbardziej przecież chodzi o nich – o tych, którzy zostali skrzywdzeni. Z odpowiedzialności za nich i z miłości do nich nie zwalnia nas nikt, kto się pod skrzywdzonych tylko podszyje.