Monika Białkowska: Trochę mnie zaskakuje, że dla ludzi temat ekumenizmu jest interesujący – czasem mam wrażenie, że to tylko nasze teologiczne wymysły. A podczas jednego z moich programów pani zapytała, na czym właściwie ma polegać jej ekumenizm? Jest wierząca, chodzi do kościoła, ale Tydzień Ekumeniczny jest raz w roku, a ona nikogo, kto nie jest katolikiem, zwyczajnie nigdy w życiu nie spotkała… Pomyślałam, że to jest ciekawe pytanie dla nas.
Ks. Henryk Seweryniak: Rzeczywiście jest ciekawe. Najpierw bym odpowiedział, że przede wszystkim ekumeniczna ma być nasza wiara i nasz sposób patrzenia na Kościół. Będzie się w tym mieściła przede wszystkim sama już modlitwa o jedność chrześcijan. To jest ważne, żeby mieć świadomość, że są na świecie uczniowie tego samego Chrystusa, którzy są podzieleni.
MB: Dobrze, żeby nas ten podział bolał. Sama to odkrywałam jakiś czas temu. To jest zupełnie inne spojrzenie, niż z góry orzekanie, że cała reszta to heretycy, bo cała prawda jest tylko u nas. Kiedy Jezus na nas patrzy, widzi swoje pokłócone dzieci, każde we własnym kącie. Może i któreś ma więcej racji, inne mniej – ale sam fakt, że nie są w stanie ze sobą rozmawiać, już boli.
HS: Z tego wypływa druga część mojej odpowiedzi: że ten moment ekumeniczny to nie jest tylko jakiś dodatek do naszej wiary. Jan Paweł II mocno to podkreślał, że ekumenizm stanowi wręcz integralną część wiary katolickiej. Oznacza to, że jako człowiek wierzący muszę być cały czas otwarty. Niezależnie od tego, czy spotykam kogoś, kto wierzy inaczej – czy go nie spotykam – moja wiara musi być przeżywana w postawie dialogicznej, zapraszającej do spotkania. Kiedyś powtarzało się wezwanie: „Zbaw duszę swoją” – a chodzi o to, żeby nie martwić się tylko o siebie, żeby się nie zamykać, żeby nasza wiara była wychodząca, wychowująca, spotykająca.
MB: Ale ta otwartość też musi się jakoś przejawiać. Trudno być otwartym teoretycznie.
HS: Wiesz, nie chcę tu moralizować czy podawać jakichś banalnych historyjek. Ale chodzi mniej więcej o to, że nie można narzekać na samotność, jeśli się nie zapuka do drzwi sąsiadki, która też jest samotna. Jeśli wierzymy, że świat jest bogaty, że jest kolorowy, różnorodny – i że chrześcijaństwo również jest takie, to się nie będziemy bać żadnego spotkania.
MB: Przyjęcie, że może być różnorodnie i że chrześcijaństwo jest różnorodne, i ludzie w ogóle – to nas chroni przed fundamentalizmem. Przed taką postawą, w której każdy, kto jest choć odrobinę inny, jest również natychmiast obcym i automatycznie też staje się zagrożeniem. Mnóstwo nieszczęść taka postawa przynosiła w historii…
HS: W tym pytaniu, które usłyszałaś, widzę jeszcze jeden wymiar. Mam ochotę zapytać: a skąd pani wie, że nie spotkała nigdy nikogo, kto wierzy inaczej? Ludzie przecież nie rozmawiają o tym ze sobą na ulicy, w ogóle coraz rzadziej rozmawia się o wierze. W bloku, w którym mieszka moja znajoma, mieszkają również świadkowie Jehowy. Przez wiele lat znajoma o tym nie wiedziała. Nie mówili o swojej wierze, byli grzeczni, normalni, fajni sąsiedzi. Kiedy ona dowiedziała się, że nie są katolikami, wystraszyła się. Automatycznie pojawiła się obawa: może trzeba ciszej mówić, bo oni tam są za ścianą?
MB: Trochę jest w tym jednak tego lęku przed obcością…
HS: Oczywiście, że jest. Ale zobacz, że to nie jest lęk przed człowiekiem jako takim, bo wcześniej go nie było! Czy kiedy jesteśmy w szkole, w pracy, w sklepie, kiedy mieszkamy z kimś na jednym piętrze, kiedy toczymy jakąś rozmowę, również w internecie – wiemy, jakiego jest wyznania? I tu jest ważny moment: żeby nie tylko się nie bać, ale również unikać takich słów i zachowań, które mogą drugiego zranić.
MB: Trochę na wyrost? Jesteśmy w stanie przewidzieć, co drugiego może zranić?
HS: W przypadku religii często jesteśmy. Są słowa, pojęcia, których używamy swobodnie pośród siebie, a zwyczajnie brakuje nam wiedzy o tym, że dla kogoś innego mogą być obraźliwe. Pewnie jeszcze do tego tematu wrócimy, ale weźmy teraz tylko jako przykład powszechne u nas słowo „protestantyzacja”. Nie jest komplementem, przeciwnie – to coś, co wielu traktuje jako zagrożenie dla Kościoła. A protestanci powiedzą: „dlaczego tego, co dla nas jest ważne, używacie między sobą jako obelgi?”. U nas na Mazowszu, a i pewnie u was w Wielkopolsce, mówi się też o „niemieckich kościołach”, o „niemieckiej wierze”. Kiedyś na synodzie diecezjalnym zdarzyło mi się powiedzieć właśnie o opiece nad „niemieckimi cmentarzami”, które mamy na naszym terenie. To oczywiście cmentarze ewangelickie, przedwojenne, z czasów, kiedy przyjeżdżali tu osadnicy, którzy osuszali nadwiślańskie bagna. Podszedł potem do mnie pastor, naprawdę bardzo zdenerwowany – jak mogę mówić o „niemieckich” cmentarzach, przecież to są cmentarze protestanckie! Przeprosiłem, miał rację. Dla niego to było ważne, żeby na wiarę nie nakładać tego aspektu narodowościowego.
MB: Hm… Prawdę mówiąc, też bym nie zauważyła problemu. U nas też był „niemiecki cmentarz” – ale jak miał być inny, skoro jedynymi ewangelikami w mieście w czasie zaborów byli Niemcy? Nie pomyślałabym, że to może kogoś uderzyć. Ale to tylko sygnał, że trzeba się uczyć i słuchać. I że na tym też taki codzienny ekumenizm polega. Zresztą prawdę mówiąc, taką samą odpowiedź dałam pytającej mnie pani. Że warto reagować tak, kiedy ktoś bliski nam jest daleko. Być ciekawym świata, w którym żyje. Czytać, poznawać ten świat. Wejść do kościołów, które nie są katolickie, i rozumieć, dlaczego są inne. Poczytać blogi, obejrzeć kilka filmów. Nie mówię tu od razu o karmieniu się cudzą teologią – dla kogoś, kto dobrze nie zna teologii katolickiej, to raczej nie jest dobry początek. Ale właśnie z takiej ciekawości spotykania, poznania, o co im chodzi, będzie się rodziło to ekumeniczne patrzenie na drugiego i ekumeniczna wiara. Przecież kiedy jestem kogoś ciekawa, to on już przestaje być obcy i groźny.
HS: A czasem możemy się też czegoś nauczyć. Pamiętam, jak opowiadałaś jakiś czas temu o spotkaniu z siostrą Hatune z Kościoła syriackiego, z Antiochii. O tym, jak oni się modlą, że jedyną prywatną modlitwą, jaką odmawiają, jest „Ojcze nasz” – bo Jezus tak kazał i niczego więcej nie potrzeba. Bardzo mi się to spodobało i sam teraz to stosuję: zacząłem w wielu momentach po prostu porządnie odmawiać „Ojcze nasz”. I koniec. Bez kombinowania. Może za dużo tych wszystkich modlitewek nawymyślaliśmy? Może to, co proste – wystarczy?
MB: I takie myślenie ekumeniczne nikomu przecież nie zaszkodzi…