Logo Przewdonik Katolicki

Wiarygodne, niezidentyfikowane

Jacek Borkowicz
fot. Magdalena Bartkiewicz

Nie ma już reporterów, którzy wbrew przeszkodom zdołaliby dotrzeć do jądra ciemności, a potem, po brawurowej ucieczce, dać opinii publicznej świadectwo tego, co zobaczyli

W chwili gdy piszę ten felieton, mijają równo dwa miesiące od masakry w Aksum. Masakry, o której nie wiadomo na sto procent, czy się w ogóle wydarzyła.
Podobno żyjemy w świecie wszechogarniającej i błyskawicznej informacji. A jednak perypetie wokół tego, co zaszło w odległym zakątku Afryki, przypominają opowieści o zamierzchłych czasach, w których wiadomości o bitewnym zwycięstwie lub klęsce docierały do stolicy królestwa z opóźnieniem czasem nawet kilkutygodniowym.
Tak też było tym razem. Jesienią ubiegłego roku w Etiopii wybuchła wojna domowa, gdyż zamieszkujący północne obrzeża kraju Tigrajczycy wypowiedzieli posłuszeństwo rządowi w Addis Abebie, w której rządzą stanowiący większość Amharowie oraz inne ludy południowej części państwa. Tłumiące rebelię wojska rządowe nie przeprowadziły frontalnego ataku od strony stolicy, lecz wykonały głęboki zagon, odcinając powstańców od granic zarówno Sudanu, jak i Erytrei. W ten sposób zbuntowana prowincja Tigraj, większa od razem wziętych województw wielkopolskiego i kujawsko-pomorskiego, została całkowicie odcięta od zewnętrznego świata. Odtąd posterunki sił rządowych skrzętnie pilnują, by poza linię frontu nie dostał się żaden, ale to żaden reporter.
15 grudnia (choć nawet ta data nie jest pewna) w zdobytym już mieście Aksum wojsko otoczyło kościół Matki Bożej z Syjonu, przy którym znajduje się sanktuarium Arki Przymierza. Tigrajczycy są chrześcijanami podobnie jak Amharowie; jedni i drudzy wierzą, że właśnie w Aksum przechowywana jest największa świętość Starego Testamentu. Ale Amharowie uważają, że Arka powinna należeć do nich, a Tigrajczycy oczywiście relikwii oddać im nie chcą. Po opanowaniu świątyni żołnierze wojsk rządowych rozstrzelali na miejscu kilkaset, a może nawet tysiąc zgromadzonych tam osób.
O tym świat dowiedział się dopiero po miesiącu, gdy do Mekelie, stolicy prowincji leżącej w centrum nieopanowanej przez rząd części kraju, przybyli pierwsi ocaleńcy z masakry. Szli 200 kilometrów górami, pieszo, głodni i bosi, dlatego tak długo to trwało. Wieści, które przynieśli, ocenić należy jako wiarygodne, jednak nie można ich w żaden sposób potwierdzić, gdyż do Aksum nie dotarł dotąd z zewnątrz żaden kompetentny i jednocześnie niezależny obserwator.
Ta sytuacja wiele nam mówi o rzeczywistości, w której się znaleźliśmy. Do niedawna konflikty zbrojne na dużą skalę – a czymś takim jest zawsze wojna domowa – dokonywały się w asyście zagranicznych korespondentów. Oczywiście bywało z tym lepiej lub gorzej, jednak zawsze jakiekolwiek wiadomości „ze środka” udawało się tym ludziom wydobyć i upublicznić. Zmieniła to pandemia. Zaprzątniętej postępami koronawirusa opinii światowej już nie interesuje, co dzieje się w Rogu Afryki. Zdaje sobie z tego sprawę rząd w Addis Abebie, który w medialnej ciszy bezwzględnie tępi tigrajskich rebeliantów, a także sprzyjającą im ludność cywilną. Póki trwa koronawirus, czas wygrywa strona silniejsza.
Znakiem tego czasu jest też światowy upadek dziennikarstwa. Nie ma już odważnych reporterów, którzy wbrew przeszkodom zdołaliby dotrzeć do jądra ciemności, a potem, po brawurowej ucieczce, dać opinii publicznej świadectwo tego, co zobaczyli. Ba, chyba nie ma już samej opinii publicznej. O masakrach, które nie wiadomo, czy się wydarzyły, usłyszymy zapewne jeszcze niejeden raz.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki