Wszystko zaczęło się we wrześniu, gdy władze prowincji Tigraj przeprowadziły lokalne wybory. Ich wynik został zakwestionowany przez władze centralne, które już wcześniej zdecydowały się na przełożenie wszelkich elekcji na przyszły rok w związku z pandemią COVID-19. Temperatura sporu zaczęła rosnąć, aż na początku listopada rząd postanowił rozprawić się zbrojnie ze zbuntowaną prowincją.
Polityka plemienna
De facto trudno dokładnie powiedzieć, co dzieje się obecnie w Tigraju. W prowincji odcięto telefony i internet, a w rejon walk nie docierają niezależni dziennikarze. Choć wiemy niewiele, to jednak po jednej i drugiej stronie barykady padły już setki zabitych, a blisko 30 tys. osób opuściło swoje domy. Co gorsza, notowane są już przypadki zbrodni wojennych. Tak na obecną chwilę wygląda wojna, która zadecyduje o kształcie całego państwa.
Etiopia, będąca 12. najludniejszym krajem świata, to swoista mozaika ludów, języków i religii. Linie podziału przebiegają tutaj na wszelki możliwy sposób – wystarczy tylko napomnieć, że 43 proc. Etiopczyków to członkowie starożytnego Kościoła etiopskiego, co trzeci obywatel jest muzułmaninem, a co piąty należy do jednej z licznych wspólnot protestanckich. Mieszkańcy kraju posługują się na co dzień kilkunastoma językami odpowiadającymi poszczególnym grupom etnicznym. Do największych należą Oromowie i Amharowie, duże są także wpływy Somalów i Tigrajczyków.
To właśnie ci ostatni przez lata nadawali ton etiopskiej polityce. Było to pokłosiem ich silnego zaangażowania w obalenie w 1991 r. brutalnego reżimu komunistycznego. Po jego upadku ster władzy uchwycił Etiopski Ludowo-Rewolucyjny Front Demokratyczny (EPRDF). Dominujący w nim Tigryjczycy jakkolwiek dokonali wielu reform, nie zamierzali się jednak z nikim dzielić władzą i sprawowali ją w sposób autorytarny.
Opozycja skonsolidowała się dopiero w 2015 r., doprowadzając do masowych protestów, na co EPRDF odpowiedział wprowadzeniem stanu wyjątkowego i aresztowaniami. Przesilenie nastąpiło w 2018 r., gdy premierem został Abiy Ahmed Ali. Zapowiedział on wolne wybory, wypuścił więźniów politycznych, na eksponowanych posadach pojawiły się kobiety. Największym osiągnięciem premiera było jednak zakończenie wieloletniego konfliktu z sąsiednią Erytreą. To właśnie za to ważne dla regionu porozumienie Komitet Noblowski postanowił przyznać mu nagrodę pokojową.
Jak Ramzes XIII
Na papierze premier Abiy Ahmend Ali wydaje się idealnym lekiem na wszelkie bolączki trawiące afrykańskie państwo. Jest dobrze wykształcony, zna kilka języków, interesuje się nowoczesnymi technologiami. Jako pobożny zielonoświątkowiec wyróżnia się wielkim zapałem, jest nieprzekupny i daleki od myślenia plemiennego. Paradoksalnie jego zalety są jednak jego największymi wadami. Dziś bezkompromisowość laureata Pokojowej Nagrody Nobla zdaje się największym problemem na drodze do pokoju. Abiy pod wieloma względami przypomina Ramzesa XIII z powieści Prusa – działa szybko, by nie powiedzieć za szybko.
Jednym z działań nowej administracji, które budzi silne emocje, jest chęć zmiany federacyjnego charakteru państwa. Jakkolwiek w dłuższej perspektywie może wydawać się to korzystne, to jednak obecnie spotyka się z oporem. Tigryjczycy to jedynie wierzchołek góry lodowej. Plany likwidacji federacyjnego charakteru państwa nie podobają się także w innych regionach, niektórzy sięgają po terror. Na początku listopada rebeliancka Armia Wyzwolenia Oromo, operująca przy granicy Sudanu, przyznała się do czystki, w ramach której zginęły 54 osoby. Dwa tygodnie później partyzanci z plemienia Gumuz dokonali zamachu na autobus, w wyniku czego śmierć poniosło 30 Ahmarczyków. Etiopia choruje na typowe dolegliwości państwa, w którym upadł dawny, autorytarny porządek. W miejsce krótkiego karnawału wolności pojawiły się nacjonalizmy, separatyzm i rewanżyzm. Trudno nie mieć tutaj déjà vu z Bałkanów.
Na razie jednak Tigryjczycy są wygodnym kozłem ofiarnym. Sprawując władzę przez blisko 30 lat, zdążyli zniechęcić do siebie wielu. Obecna wojna zdaje się mieć poparcie społeczne: do wojska napływają ochotnicy, w większych miastach organizowane są wiece poparcia i akcje oddawania krwi dla żołnierzy.
Sam Abiy, być może mając w pamięci zeszłoroczną nagrodę, stara się – przynajmniej słownie – tłumić wzrost nastrojów radykalnych. Rząd na każdym kroku podkreśla, że celem nie jest ludność cywilna, a operacja wojskowa ma bazować na chirurgicznych uderzeniach. Trzeba jednak uważać, gdyż w tym rejonie świata skalpel dość łatwo zamienić na maczetę.
Wszystko albo nic
Sytuacji Etiopczyków nie poprawia fakt, że destabilizacja kraju jest w interesie jego sąsiadów. Z pewnością jest ona na rękę władzom Egiptu i Sudanu, które zawiązały ze sobą współpracę przeciwko kolejnemu ambitnemu marzeniu premiera, jakim jest budowa wielkiej tamy na Nilu. Planowana hydroelektrownia, jedna z największych na świecie, mogłaby diametralnie odmienić sytuację w regionie. Etiopia, w której co czwarty mieszkaniec żyje poniżej granicy ubóstwa, miałaby szansę na prawdziwy skok cywilizacyjny w rolnictwie i przemyśle.
Według wyliczeń egipskich ekspertów, aby skutki budowy tamy były mało dotkliwe dla krajów dolnego biegu rzeki, elektrownia powinna zacząć działać za dekadę. Tymczasem rząd w Addis Abebie chce skrócić ten okres do trzech lat. Tym samym destabilizacja sytuacji jest na korzyść państw północy, które nie zapominają prewencyjnie napiąć muskułów, organizując wspólne manewry oraz strasząc Etiopczyków ewentualnymi nalotami.
Niepewna jest także postawa Erytrei. Jakkolwiek w zeszłym roku rządzący nią dyktator Isajas Afewerki zdecydował się na zakończenie konfliktu z Etiopią, to jednak trzeba pamiętać, że ze względu na swoją nieprzewidywalność kraj nazywany jest afrykańską Koreą Północną. Na razie Erytrea dementuje zaangażowanie w konflikt, niemniej władze Tigraju donoszą, że walczą z jej wojskami. Potwierdzenie tych wieści mogłoby mieć ogromne znaczenie dla sytuacji wewnętrznej w samej Etiopii. Trudno bowiem byłoby społeczeństwu przejść obojętnie obok faktu, że władze państwowe walczą ze swoimi obywatelami za pomocą wojsk ościennych.
Trzeba też pamiętać, że Etiopia znajduje się w miejscu, gdzie przecinają się interesy wielkich tego świata. Konflikt z Egiptem zdaje się wpychać Etiopię w objęcia Turcji, której ambicją jest odzyskanie dawnej mocarstwowej pozycji na Bliskim Wschodzie. Sytuacji we wschodniej Afryce przyglądają się także Saudowie i ich sprzymierzeńcy. W sąsiadującym z Etiopią Dżibuti swoje bazy w odległości zaledwie 10 kilometrów od siebie mają Amerykanie i Chińczycy. Nie bez znaczenia jest fakt, że to właśnie ci ostatni zaangażowani są w budowę wspomnianej wcześniej tamy na Nilu.
Najbliższe tygodnie przyniosą nam odpowiedź odnośnie do dalszej przyszłości Etiopii. Każdy dzień przedłużającego się konfliktu to nie tylko większa liczba ofiar, ale też coraz większy rozłam w etiopskim społeczeństwie i coraz większy opór wobec zmian. Stawka jest ogromna: albo premierowi Abiyowi uda się stworzyć nowoczesne i bogate państwo, albo może ono na lata pogrążyć się w wojnie. Czy niedawny noblista udowodni, że nagroda nie była pomyłką?