Od samego początku roku wrze w Rogu Afryki. Powodem jest umowa, jaką 1 stycznia władze Etiopii zawarły z rządem sąsiedniego Somalilandu. Jej mocą drugi z wymienionych krajów wydzierżawi sąsiadowi część swojego terytorium, na którym Addis Abeba zainstaluje własny port. Czy rozbuduje jeden z istniejących, czy też postawi od nowa – nie wiadomo, gdyż treść porozumienia została utajniona. Wiemy tylko, że projektowana baza morska nie będzie jedynie etiopskim portem handlowym, ale też wojennym. Zaś powodem wzburzenia (czyjego – o tym za chwilę) jest obawa (przyznajmy: uzasadniona), że państwo etiopskie, które w tym tandemie reprezentuje stronę znacznie silniejszą, nie odpuści i z czasem na dobre anektuje kontrolowaną przez siebie strefę, a być może i cały Somaliland.
Zdecydowany ruch ku morzu
Brzmi to groźnie, ale na początek uporządkujmy geografię. Etiopia, po utracie Erytrei, jest dzisiaj – ze swoją ponad 120-milionową populacją – największym na ziemi państwem bez dostępu do morza. Somaliland przeciwnie: to skrawek wybrzeża Oceanu Indyjskiego (konkretnie Zatoki Adeńskiej), bez głębokiego lądowego zaplecza, które z kolei należy do Etiopii. Tym sposobem duże państwo, w naturalny sposób ciążące ku morzu, jest od tego morza dosłownie odcięte.
Teraz o Somalilandzie. Od 1991 r. jest to państwo niepodległe, acz nieuznawane przez wspólnotę międzynarodową, która dyplomatycznego partnera widzi w Somalii. Ale czy to nie to samo? Nie, Somalia to państwo ze stolicą w Mogadiszu, stolicą Somalilandu jest natomiast Hargejsa. I jeszcze jeden znaczący szczegół: Somaliland wybił się na niepodległość kosztem właśnie Somalii, od której terytorium się oderwał.
Wiedząc to, trudno się dziwić, że przeciw umowie 1 stycznia najostrzej protestuje rząd w Mogadiszu. Prezydent Hassan Szejch Mohamud nazwał ją aktem agresji i niedwuznacznie zasugerował wręcz działania zbrojne, twierdząc, iż Somalia „na wszelkie sposoby” będzie bronić sprawy swojej terytorialnej integralności. Wezwał też młodzież całego kraju do wstępowania w szeregi wojska. Z postawą Mogadiszu solidaryzuje się Unia Afrykańska, która reprezentując zdecydowaną większość państw tego kontynentu, jest najpoważniejszą organizacją międzynarodową Afryki. Za Somalią, a przeciw Somalilandowi stoją też twardo Stany Zjednoczone. Umowa wywołała kontrowersje także w samym Somalilandzie, gdzie podał się do dymisji minister obrony.
Nie ma czegoś takiego jak Somalia
Racje przeciwników układu jednak zbledną, gdy przyjrzymy się bliżej realnemu stanowi rzeczy w regionie zwanym Rogiem Afryki – od kształtu Półwyspu Somalijskiego, który okala od południa podobnie rozległy Półwysep Arabski, już w Azji. Bo cóż oznacza w istocie rzeczy pojęcie integralności terytorialnej Somalii? Nic. I właściwie mało kiedy cokolwiek oznaczało.
Państwo to utworzono w 1960 r., łącząc w jedno terytoria byłej kolonii włoskiej (Somalia) oraz brytyjskiej (Somaliland). To właśnie z obszaru kolonialnej Somalii Włochy Mussoliniego dokonały w latach 1935–1936 inwazji na cesarstwo Abisynii, dzisiejszą Etiopię. Jednak jako taką stabilizacją, pozwalającą przynajmniej mówić o jednym państwie, Somalia cieszyła się zaledwie dziewięć lat. Z każdym przewrotem kolejnych rządów „narodowego ocalenia” było już tylko gorzej. W 1991 r. w kraju zapanował głód, który trwa właściwie do dzisiaj. W latach 2010–2012, w związku z katastrofalną suszą w całym regionie subsaharyjskim, z głodu zmarło tam aż 260 tys. osób, z czego połowa to dzieci poniżej piątego roku życia. Somalia nieodmiennie, z roku na rok, plasuje się na pierwszym miejscu czarnej listy krajów o najniższym na świecie poziomie życia.
Ale to, niestety, nie wszystko, gdyż – jak wspomnieliśmy – nie ma takiego państwa jak Somalia. Jest zlepek kilkunastu ośrodków władzy, z których jedne czysto formalnie podporządkowane są rządowi w Mogadiszu, inne zaś jawnie go nie uznają. Tak czy owak, władze centralne niewiele mają do powiedzenia poza samą stolicą. Przykładem może być, położona na skrajnym południu, na granicy z Kenią, prowincja Dżubbada Huse. Choć w oczach świata należy do Somalii, jest to de facto osobne państwo, z własnym prezydentem i flagą (dziwnie przypominającą rosyjską), które z Mogadiszu nie ma nawet łączności terytorialnej, gdyż po drodze leżą tereny rządzone przez skrajnie islamską organizację Asz-Szabab, ongiś powiązaną z Al-Kaidą.
Somalijska anarchia zrodziła światowy fenomen w postaci plagi piractwa, która jest prawdziwym postrachem dla wszelkich jednostek pływających, poruszających się po zachodniej stronie Oceanu Indyjskiego. A centralną bazą wypadową dla tych korsarzy jest miasto Harardheere, stolica innego „niepodległego” państewka Mudug, położonego nie tak daleko od Mogadiszu.
Co dalej ze status quo?
Na tym tle Somalilandia jawi się jako oaza spokoju. Piraci zaglądają tam rzadko, zaś państwo utrzymuje realną władzę przynajmniej na większej części swojego terytorium. Nie ma tam też głodu, choć kraj nie grzeszy bogactwem. Dlatego też łakomym kąskiem jest to, co oferują im Etiopczycy w zamian za wydzierżawienie portu: udziały w Ethiopia Airlines, która to instytucja, dzierżąc palmę pierwszeństwa wśród afrykańskich linii lotniczych, ma czym dzielić się z ubogim i niewielkim państewkiem.
Tak czy inaczej, porozumienie z 1 stycznia oznacza plany daleko idącej integracji Somalilandu z Etiopią. Czy to dobrze, czy źle? Wydawałoby się że źle, bo przecież i w Somalilandzie, i w Somalii, mimo wszystko, żyją ci sami Somalijczycy, posługujący się jednym językiem i wyznający jedną wiarę, muzułmańską. Ale to też nie jest przekonujący argument. Dlaczego? Otóż Somalijczycy zamieszkują także jedną trzecią terytorium Etiopii. Zatem jeśli Somalijczycy mają jednoczyć się z Somalijczykami, może lepiej niech zrobią to z tymi z Etiopii, niż mieliby nadal łudzić się iluzją jedności z terenem będącym światową stolicą anarchii.
Społeczność międzynarodowa, jak zwykle, opowiada się za utrzymaniem politycznego status quo w regionie. To poważny argument, gdyż wiemy, jakie demony mogłaby rozpętać rezygnacja z dotychczasowego układu granic w skali całego świata. Jednak są miejsca, gdzie utrzymywanie status quo po prostu traci jakikolwiek sens, gdyż w praktyce szkodzi wszystkim – może poza garstką uczestników międzynarodowych kongresów politycznych. A jednym z takich miejsc jest właśnie Somalia. Życząc temu krajowi wszystkiego najlepszego, a przede wszystkim wyjścia z notorycznego kryzysu, nie musimy zatem popierać jego roszczeń do sąsiada, który mimo że podobnie się nazywa, mało ma wspólnego z tym pierwszym.