Sprawa jednak trochę się komplikuje, a może raczej pogłębia, gdy weźmiemy pod uwagę, że Paweł VI w adhortacji Marialis Cultus nazywa różaniec „modlitwą ewangeliczną”, całkowicie zwróconą do „centrum” wiary chrześcijańskiej, czyli do Chrystusa. Ale to nie koniec trudności. Potocznie różaniec kojarzy się z tzw. pobożnością ludową, przeznaczoną, przynajmniej w oczach niektórych, dla mniej zaawansowanych w wierze. Podobnie jak w średniowieczu niepiśmienni ludzie poznawali Biblię przez freski, obrazy i witraże w kościołach, tak teraz różaniec miałby być prostą modlitwą dla wiernych, których na nic więcej nie stać. Czy nie kryje się za tym jakieś dramatyczne uproszczenie? Paweł VI, a po nim Kongregacja ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów, określa tę wielowiekową praktykę Ludu Bożego „modlitwą wybitnie kontemplacyjną”, aby łatwiej rozważać „tajemnice życia Chrystusa”. Nie chodzi więc tylko o zniesławione „klepanie” zdrowasiek, by spełnić jakiś akt religijny.
Rozważanie czy odmawianie?
Niemniej życie zaświadcza jednak, że praktyka nie zawsze podąża płynnie za teorią. Nie ulega wątpliwości, że różaniec jest modlitwą wymagającą. Zakłada skupienie, brak pośpiechu i łączenie słów z myślami. Czy tak się dzieje zwłaszcza podczas wspólnotowego nabożeństwa różańcowego w naszych kościołach? Czy odmawiany, a nie rozważany różaniec nie staje się wciąż „łatwiejszym” ekwiwalentem innych form modlitwy, jak adoracja, medytacja czy kontemplacja, zarezerwowanych rzekomo jedynie dla bardziej wtajemniczonych? Czy nie powinien być raczej połączeniem ich wszystkich?
Myślę, że wiele form kultywowania pobożności maryjnej wymaga nieustannej odnowy. Zresztą, nie jest to mój oryginalny postulat. Wszyscy posoborowi papieże wylali sporo atramentu, wzywając do ewangelicznego pogłębienia rozumienia roli Maryi w naszej wierze. Zdarzało się bowiem, że kult maryjny rozwijał się nieraz w Kościele niejako obok, szedł swoim nurtem, prowadząc także do teologicznych nadużyć. Czasem w przypływie szczerego oddania przypisywano Maryi niemalże atrybuty Ducha Świętego. Dlatego wydaje się, że dzisiaj należy zacząć właśnie od tego, czego nie widać. Od ducha, czyli właściwego ukierunkowania, które tę modlitwę czyni prawdziwie chrześcijańską. Zapytajmy więc, co to w ogóle znaczy „czcić Maryję” i sprawować Jej kult?
Kult Boga a cześć Maryi
Paweł VI przypomina, że „ostatecznym celem kultu Najświętszej Maryi Panny jest, by Bóg został uwielbiony i by chrześcijanie zostali pobudzeni do całkowitego uzgadniania z wolą Bożą swojego życia i postępowania” (Marialis Cultus, 39). Pozostańmy w tym tekście przy pierwszej części papieskiej wypowiedzi. Kościół już od wczesnych wieków wyraźnie odróżniał cześć oddawaną samemu Bogu od czci należnej świętym i przedmiotom mającym z nimi związek. Bogu winniśmy uwielbienie, od łac. adoratio, a świętym, na czele z Matką Jezusa, okazujemy cześć i szacunek – od łac. veneratio. Przyznajmy, że same słowa jednak niewiele nam tutaj wnoszą. Wydają się zbliżonymi do siebie liturgicznymi zwrotami. Jak ta istotna różnica ma się bowiem wyrażać w sprawowaniu przez nas kultu i pobożności? Na poziomie gestów ciała nie znajdziemy chyba istotnej pomocy. Wprawdzie liturgicznie adoracja Boga wyraża się przez uklęknięcie czy głęboki pokłon, np. przed Ciałem Chrystusa wystawionym w monstrancji, ale ta różnica zanika, gdy człowiek znajdzie się w jakimś sanktuarium i bez większego zastanowienia pada na kolana przed obrazem Maryi. I trudno w tym dopatrywać się jakiejś niepoprawności. O tym, czy uwielbiamy Boga, rozstrzyga wewnętrzne nastawienie i określona postawa serca, często znana jedynie samemu Stwórcy.
Katechizm precyzuje, że „adorować Boga oznacza z szacunkiem i całkowitą uległością uznać „nicość stworzenia”, które istnieje jedynie dzięki Bogu” (KKK, 2096) Wobec żadnego człowieka nie możemy nigdy zająć takiej postawy. Uwielbiać Boga to ciągle przypominać sobie w sercu, w myślach, że to On jest źródłem wszystkiego. Pismo Święte tylko Boga utożsamia z miłością (1 J 4, 8). Całe stworzenie uczestniczy w tej miłości i ją dalej przekazuje. Adorujemy Boga wtedy, gdy w liturgii zanosimy wszelkie modlitwy, także za wstawiennictwem świętych, do Ojca i mówimy na końcu: „przez Chrystusa, Pana naszego”. To nie upiększający dodatek, lecz wyznanie wiary i uznanie Zmartwychwstałego za jedyny pomost i bramę do życia wiecznego, które zaczyna się już tutaj. Wszystkie nasze modlitwy, osobiste i wspólnotowe, są przyjmowane przez Ojca tylko dlatego, że Bóg w Chrystusie pojednał nas ze sobą (Por. 2 Kor 5, 19). Boga adoruje sama Maryja, gdy wyśpiewuje hymn Magnificat, poczynając od tych słów: „Wielbi dusza moja Pana i raduje się duch mój w Bogu, Zbawicielu moim” (Łk 1, 46–47).
Miłość przyciąga Miłość
Czym więc powinna różnić się od uwielbienia Boga cześć okazywana świętym, spośród których Maryja jest pierwsza? Tym, że gdy zwracamy się do świętych, nigdy nie powinniśmy tracić z oczu Boga jako źródła wszystkiego. Łacińskie słowo veneratio jest przekładem greckiego proskyneo, czyli „całować”. Niewątpliwie pocałunek to wyraz bliskości i uczuciowej zażyłości. Nigdy tego nie rozumiałem, dopóki nie pojawiłem się w Lourdes i dość przypadkowo zaobserwowałem ludzi, którzy całowali grotę. Rzecz jasna, nie widzieli w skale Boga. Kamienie raczej zakrywały to, co niewidzialne. Niosły na sobie ślady obecności. Kiedy św. Tomasz z Akwinu próbuje zmierzyć się z zarzutem, że chrześcijanie popełniają bałwochwalstwo, kłaniając się obrazom, odpowiada: „Cześć obrazów jako obrazów nie zatrzymuje się na nich, ale zmierza ku temu, kogo przedstawiają”. Obraz jest oknem i bramą do tego, co niewidzialne, podobnie jak człowieczeństwo Jezusa objawia Boga. Tego oczywiście nie da się wykazać doświadczalnie i za pomocą mikroskopu.
O tym niesamowitym spojrzeniu na rzeczywistość, które można nazwać sakramentalnym, mówi Jezus, gdy wiąże gest miłości wobec najsłabszych z samym Stwórcą: „Kto jedno z tych dzieci przyjmuje w imię moje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, nie przyjmuje Mnie, lecz tego, który Mnie posłał” (Mk 9, 37). Kto z ludzi pomyślałby, że taki czyn miłości ma niemalże kosmiczny i boski wymiar. Przyjmujesz małego człowieka, a w rzeczywistości okazujesz miłość Stwórcy? Bo miłość przyciąga Miłość, skoro uznajemy, że sam Bóg jest Miłością.
Maryja jest nazwana Arką Przymierza, ale zarazem najdoskonalszym owocem działania Niewidzialnego. Czcząc Maryję, uznajemy, że jest ona spokrewniona z samym Bogiem, ale równocześnie rozpoznajemy w Niej źródło miłości, czyli adorujemy w ten sposób samego Boga. Przecież Maryja niczym nie zasłużyła, aby zostać obdarzona łaską poczęcia bez grzechu i zostać Matką Chrystusa. To czysty dar Boga. Kiedy więc chwalimy Ją lub innych świętych, zawsze musimy w tle widzieć Boga, który bije jako źródło ich świętości. W adoracji spotykamy Boga bezpośrednio, w czci okazywanej Maryi i świętym pośrednio. Dokładnie taką postawą wykazuje się Maryja, kiedy zapowiada: „Oto bowiem odtąd błogosławić mnie będą wszystkie pokolenia. Bo wielkie rzeczy mi uczynił” (Łk 1, 48–49). Niczego sobie nie przypisuje. Nieco później w Ewangelii według św. Łukasza kobieta zachwycona Jezusem chwali Jego Matkę, gratulując Jej, że to szczęście mieć takiego Syna, chociaż Maryi akurat tam nie było. Matka doznaje szacunku ze względu na Syna, a nie Syn ze względu na Matkę. Subtelność, ale znamienna. Nikt nie znałby dzisiaj Maryi, gdyby Bóg pierwszy nie wyszedł z inicjatywą. Dlatego Kościół twierdzi, że kult Maryi „sprzyja temu kultowi, który jest oddawany Słowu” i wyraża się „w modlitwie maryjnej, takiej jak różaniec, który jest streszczeniem całej Ewangelii” (KKK, 971).