Ten film to biografia odwrotna – zaczyna się od śmierci głównego bohatera. A właściwie można by powiedzieć, że to zapis jego życia po śmierci, sprawy jego pamięci, dochodzenia sprawiedliwości, tego, jak osoba Grzegorza Przemyka zyskała nowe życie – życie symbolu.
Beztroska młodość
W pierwszych scenach obserwujemy Przemyka i jego kolegę Jurka Popiela, którzy budzą się w majowy poranek. Grzegorz zdał pisemną maturę, przed nim jeszcze tylko egzaminy ustne. Obaj młodzi mężczyźni nie wiedzą, że ten poranek zapoczątkuje serię fatalnych wydarzeń: takich, po których jeden z nich zapadnie w wieczny sen, a drugi będzie musiał przez wiele miesięcy podejmować mnóstwo przytomnych decyzji. My, oglądając film i mając przy tym odpowiednią wiedzę historyczną, wiemy już o tym, oni robią to, co wszyscy nastolatkowie: chcą świętować maturę, umawiają się ze znajomymi na Starówce, planują wyjazd na wakacje nad morze. Robią to jednak w trakcie wciąż trwającego, choć zawieszonego, stanu wojennego. Lato jest jednak takie samo, świeci słońce, ludzie spacerują po ulicach, młodzież ma w głowie różne wygłupy.
W tymże roku, 1983, beztroską zabawę uprzykrzyć może patrol ZOMO. Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej pilnują stolicy, żeby w razie potrzeby szybko zareagować na wszelkie protesty przeciw władzy ludowej. Akty chuligaństwa też są przez nich śledzone, ale pewnie nie tak bardzo jak te pierwsze występki. Funkcjonariusze są gorliwi, często pochodzą z małych miejscowości, służba ta jest dla nich szansą na awans społeczny. Pod prowokację podpadają więc różne działania – także wygłupy Grzegorza i jego kolegów. Różnica wieku między nimi jest niewielka, a konfrontacja bardzo dynamiczna. W kilka minut obezwładniają Przemyka, zabierają go wraz z Popielem na Jezuicką, do komisariatu MO, w którym nastąpi tytułowa scena tego dramatu: starszy stopniem milicjant ma instruować młodszych, by bili tak, „żeby nie było śladów” – czyli po brzuchu. Tę scenę, choć jest przecież filmowo złagodzona, ogląda się ze ściśniętym żołądkiem, czując niemoc i beznadzieję sytuacji. Milicja wzywa karetkę po dłuższej chwili, informując, że należy oddać chłopaka na oddział psychiatryczny, i od tej chwili zaczyna tuszować swój udział w sprawie.
Wstrząs dla tysięcy ludzi
Kaja Krawczyk-Wnuk, scenarzystka filmu, na podstawie reportażu Cezarego Łazarewicza Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka, musiała przygotować opowieść, która zmieści się w i tak długim jak na kinowe standardy obrazie (trwa on dwie godziny i czterdzieści minut). Kto zna książkę Łazarewicza, pewnie dopowiedziałby jeszcze wiele szczegółów, których nie brakuje w dziennikarskim śledztwie przeprowadzonym przez autora. Dostrzeże też różnice – nienazwany w książce z nazwiska przyjaciel Przemyka zyskuje tu tożsamość – Jurka Popiela. Siła tej historii tkwi jednak w uporze niewielu osób, które stają przeciwko wielkiej machinie państwowej. Aparat ma tysiące funkcjonariuszy, sprzęt podsłuchujący, w swoich rękach trzyma jedyne dostępne media, pracują dla nich szpicle, gotowi zdradzić nawet najbliższych. Po drugiej stronie – grupa przyjaciół, może się nawet wydawać, że lekkoduchów, wbrew wszystkiemu stających w obronie słabszych.
Matka Przemyka, Barbara Sadowska, w ich mieszkaniu na 11. piętrze wieżowca organizuje dom otwarty, punkt zebrań, towarzyskich spotkań, w których biorą udział najważniejsze osoby ówczesnej opozycji, działa w Komitecie Prymasowskim i sama kilka tygodni wcześniej odnosi obrażenia w prowokacji urządzonej w kościele św. Marcina przez milicję. Jeździ na procesy robotników, skazywanych za protesty wobec władzy. Nawiązane więzi pomagają znieść próby, poza jednym ciosem, który nadejdzie niebawem – śmiercią jedynego syna. Niewyjaśnioną, niepowetowaną, taką, która zostawiła ślad nie tylko w sercu matki (muszę tu wspomnieć o monumentalnej roli Sandry Korzeniak, wcielającej się w Sadowską), ślad pozostał bowiem w sercach tysięcy ludzi, którzy wzięli udział w pogrzebie, tych, którzy usłyszeli o śmierci z Radia Wolna Europa czy dowiedzieli się z podziemnej prasy. Ślad tak trwały, że nie dało się go wywabić komunistyczną propagandą.
Świat, w którym nikomu nie można ufać
Reżyser Jan P. Matuszyński prowadzi nas niespiesznie przez meandry śledztwa i procesu w sprawie wyjaśnienia śmierci maturzysty. Śledztwo to, torpedowane przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i jego niechlubnego szefa Czesława Kiszczaka, obnaża fikcję działania prawa w komunizmie. Rządzący nad życie młodego człowieka i ból jego rodziny kładą swój polityczny interes, o zgrozo, zestawiając go z drugą wizytą Jana Pawła II w ojczyźnie. Papieska pielgrzymka miała być wyrazem normalizacji, tymczasem coraz więcej ludzi mówi o brutalności milicji. Kłamstwo potrzebuje wielu środków, by się obronić, wydaje się wręcz niewiarygodne, ilu ludzi zaangażowanych jest w tę sprawę, jak między miastami krążą informacje o „figurantach”. Prawda wydaje się słabsza, to tylko kilka słów świadka, rzeczowego opisu, że jego przyjaciel był pobity i nie udzielono mu pomocy. Na jej zwycięstwo trzeba było czekać wiele lat.
Świat, w którym nikomu nie można ufać, jest okropnym miejscem, tym okropniejszym, jeśli ból zadają ci, którzy mają nas chronić. Dlatego władza starała się podważyć zaufanie – dzieci do rodziców i na odwrót, wykorzystać słabe punkty człowieka, zgasić nadzieję na pozytywne rozwiązanie. To, czego nie mogła znieść, to opór, trwanie przy swoich wartościach, to że bohaterowie nie dali się złamać mimo przekupstwa czy gróźb.
Wykorzystywanie prywatnych spraw, by zohydzić przeciwnika, wywlekanie ich publicznie, to metoda, którą także wykorzysta aparat władzy, by zdeprecjonować świadków i matkę Przemyka, która, przyznać trzeba, prowadzi oryginalny styl życia. To ona jednak mogła w oświadczeniu po wyroku wygłosić przejmujące oświadczenie. Przenikliwość poetki doprowadza do wypowiedzenia proroczych słów: „Ludzie o miedzianym czole, utożsamiający milicję z władzą, postanowili poświęcić prawdę dla swoich doraźnych korzyści, skompromitować wymiar sprawiedliwości w Polsce cynicznymi manipulacjami, które będą kiedyś książkowym przykładem niesprawiedliwości. Nie przypuszczam, żeby nastąpiło to prędko. Będzie to w takich czasach, kiedy systematyczne bezczeszczenie grobu mojego świętej pamięci syna Grzegorza będzie już tylko haniebnym znakiem dzisiejszej rzeczywistości”.
Zbrodnia bez słusznej kary
Z tym książkowym przykładem niesprawiedliwości nie potrafiły poradzić sobie także władze wolnej Polski. Wprawdzie odbyło się kilka procesów, które winę za pobicie i śmierć Przemyka przeniosły jednoznacznie na milicjantów, nikt jednak nie otrzymał słusznej kary – z braku dowodów, które komuniści skutecznie niszczyli. Do odpowiedzialności nie zostali pociągnięci też główni architekci sfingowanych procesów.
Ta historia pozostawia głęboki ślad w jej odbiorcach – twórcom udało się stworzyć dzieło uniwersalne. Także teraz, kiedy dyskutuje się o granicach prawa, o uprawnieniach służb i o tym, co zrobiliśmy z naszą wolnością. Ciekawe, czy nasz kandydat do Oscara przemówi równie silnie za granicą. Wierzę, że tak, bo historia o stawaniu po stronie prawdy i szukaniu sprawiedliwości ma taką siłę.