Czy tracimy na członkostwie w Unii Europejskiej? Tak zdają się twierdzić politycy Solidarnej Polski, którzy coraz częściej podważają sensowność naszego bytowania w Zjednoczonej Europie. Patryk Jaki, zresztą europoseł, zaprezentował raport, z którego wynika, że bilans finansowy naszej akcesji jest negatywny. Raport przygotowało tak naprawdę dwóch profesorów – Zbigniew Krysiak ze Szkoły Głównej Handlowej i Tomasz Grosse z Uniwersytetu Warszawskiego – a Jaki go jedynie firmował i dał mu „polityczny glejt”. Teraz musi się z niego zresztą tłumaczyć.
Według raportu przepływy finansowe między Polską a pozostałą częścią UE od 2004 r. nie są tak korzystne, jak się powszechnie sądzi. Fundusze unijne nie rekompensują w pełni strat, jakie ponosimy z powodu wyciekających znad Wisły dywidend od zysków europejskich firm działających w Polsce. A także optymalizacji podatkowej, którą stosują firmy z europejskim rodowodem.
Problem z raportem jest taki, że nie uwzględnia wszystkich korzyści, jakie płyną z naszego członkostwa, zawężając je wyłącznie do funduszy unijnych, co jest zabiegiem wyjątkowo nieuczciwym.
Skok rozwojowy
Na wstępie trzeba zauważyć, że po największym rozszerzeniu UE w 2004 r., podczas którego akcesji dokonały kraje naszego regionu oraz Malta i Cypr, to właśnie Polska należała do państw rozwijających się najszybciej. W latach 2004–2018, czyli w ciągu pierwszych 15 lat naszego członkostwa, PKB Polski wzrósł łącznie o 81 proc. To trzeci najwyższy wynik spośród wszystkich krajów UE, a właściwie najwyższy, gdyż ponad nami są jedynie dwa raje podatkowe – Irlandia i Malta – których wzrost gospodarczy jest sztucznie napompowany. O niecałe 80 proc. urosły gospodarki Słowacji oraz Rumunii, więc z tymi trzema krajami byliśmy w ciągu tego 15-lecia faktycznymi liderami wzrostu. Generalnie wszystkie państwa naszego regionu należą do czołówki, może poza Węgrami, które urosły tylko o jedną trzecią, a więc mniej niż Szwecja. Zamożne gospodarki Europy Zachodniej rozwinęły się w tym czasie znacznie słabiej – mniej więcej o jedną piątą lub jedną czwartą jak Niemcy. Włosi i Portugalczycy w ogóle pogrążyli się w stagnacji, a Grecja przeżyła największy kryzys w powojennej historii.
Wchodziliśmy do Unii Europejskiej, będąc na poziomie rozwoju odpowiadającym mniej więcej połowie średniej unijnej. Od tamtego czasu nasz poziom rozwoju w odniesieniu do średniej UE zaczął jednak stopniowo i stabilnie piąć się, co oznacza mniej więcej tyle, że rozwijaliśmy się znacznie szybciej niż pozostałe państwa razem wzięte. Już w 2011 r. dobiliśmy do dwóch trzecich, a w 2017 r., a więc już w czasach rządów Zjednoczonej Prawicy (czyli także Patryka Jakiego), przebiliśmy granicę 70 proc. W zeszłym roku osiągnęliśmy 76 proc. średniej unijnej, co jest naszym najlepszym wynikiem w historii. I mowa jest o całej historii Polski – nawet w najlepszym okresie Jagiellonów nie byliśmy tak blisko średniego poziomu rozwoju Europy. Od naszego wejścia do UE pokonaliśmy połowę dystansu dzielącego nasz poziom rozwoju od średniej unijnej. To naprawdę niezły wyczyn.
Wyżej opisany poziom rozwoju to po prostu PKB na głowę mieszkańca, do którego należy podchodzić z dystansem. PKB nie wyjaśnia dokładnie jakości życia w danym kraju, jednak dosyć nieźle oddaje ogólny poziom rozwoju gospodarki. Na jakość życia składa się znacznie więcej czynników. Nie zmienia to faktu, że od momentu akcesji Polska jako całość rozwijała się znacznie szybciej niż cała UE razem wzięta. Gdyby było inaczej, to nie moglibyśmy tak szybko nadrabiać gospodarczych zaległości. Tak więc już na początku należy obalić tezę, według której państwa UE nas wyzyskują, gdyż gdyby tak było, ich gospodarki rosłyby szybciej, albo przynajmniej w takim samym tempie. A przecież było odwrotnie. Oczywiście one także na naszej akcesji korzystają, tu nie ma żadnych wątpliwości. Twierdzenie, że Europa Zachodnia najpierw łaskawie nas przyjęła, a teraz dotuje, jest równie nieuprawnione, co teza o negatywnym bilansie naszego członkostwa.
Skąd się biorą zyski
Przyjrzyjmy się teraz bliżej „raportowi Jakiego”. Prezentuje on bilans przepływów finansowych między Polską a UE w latach 2004–2020. Po stronie wpływów autorzy odnotowali 593 mld zł funduszy unijnych, które wpłynęły do nas na czysto, a więc po odliczeniu naszej składki. Po stronie strat zanotowali 981 mld zł wytransferowanych z Polski zysków w postaci dywidend, które wypłacać miały sobie działające nad Wisłą firmy z europejskim rodowodem. Oprócz tego dodali jeszcze 147 mld zł, które wyciekły z Polski z powodu optymalizacji podatkowej, głównie za pomocą tzw. cen transferowych – a więc zawyżonych opłat, jakie ponosiły nadwiślańskie spółki-córki europejskich korporacji na poczet swoich spółek-matek. Po odjęciu tych kwot od wpływów z budżetu UE wychodzi potężny minus – dokładnie 535 mld zł „w plecy”. Z tego wynikałoby, że od naszego wstąpienia do Unii straciliśmy przeszło pół biliona złotych. To potężna kwota. Gdyby tak było, to faktycznie należałoby jeszcze raz przemyśleć sensowność naszego członkostwa.
Problem w tym, że obliczenia „zespołu Jakiego” są nie tylko wybiórcze, ale nawet błędne. Przede wszystkim kwota wytransferowanych zysków jest zawyżona, gdyż mniej więcej połowa z nich została nad Wisłą. A to dlatego, że została tutaj reinwestowana. Nie wszystkie zyski osiągane tutaj przez zagraniczne firmy od razy z Polski ulatują. Znaczna część jest wykorzystywana do rozwoju tutejszych inwestycji – np. do rozbudowy fabryki albo budowy nowego sklepu należącego do sieci. W ten sposób wykorzystano 400 mld zł z tych 981 mld. Nie można ich więc zaliczyć po stronie strat.
Poza tym Jaki i współpracownicy w ogóle pominęli napływ kapitału. Wszak żeby powstały zyski, najpierw trzeba stworzyć przedsiębiorstwo, wybudować jego siedzibę, wyposażyć je w sprzęt i zatrudnić ludzi. Mowa więc o inwestycjach, które musiały tu ulokować europejskie firmy, zanim zaczęły nad Wisłą osiągać zyski. Od momentu wejścia Polski do UE inwestycje zagraniczne w Polsce zaczęły szybko rosnąć – w pierwszych latach wzrosły nawet dwukrotnie w porównaniu do czasu sprzed naszej akcesji. Przyjmowaliśmy je z otwartymi ramionami, gdyż oznaczały stworzenie nowych miejsc pracy. To m.in. dzięki nim stopa bezrobocia w Polsce spadła z 20 do ledwie kilku procent i obecnie jest jedną z najniższych w UE.
Łączna wartość inwestycji zagranicznych w Polsce na koniec 2019 r. wyniosła 892 mld zł. Składają się na nią zarówno inwestycje całkiem nowe, jak i reinwestowane zyski. Zdecydowana większość tej kwoty to inwestycje z państw Europy. Jedna piąta z nich to inwestycje niemieckie, bardzo duże są też francuskie i holenderskie. Właściwie jedynym czołowym inwestorem zagranicznym w Polsce spoza Europy są Stany Zjednoczone. Nawet inwestycje japońskie są bardzo niewielkie w porównaniu do największych inwestorów europejskich lokujących nad Wisłą kapitał. Reasumując, owszem, znad Wisły wypływają zyski europejskich spółek, jednak po pierwsze te transfery są o połowę niższe, niż wskazał „raport Jakiego”, a po drugie powstają one z wcześniej ulokowanych u nas inwestycji.
Korzyści ze wspólnego rynku
Gdybyśmy nie weszli do UE, strumień wyciekających z Polski zysków byłby znacznie mniej okazały. Jednocześnie jednak inwestycje ulokowane w Polsce byłyby odpowiednio mniejsze. Według raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego (PIE) „15 lat w UE”, w scenariuszu pozostania Polski poza UE inwestycje zagraniczne nad Wisłą byłyby nawet o połowę niższe od obecnych. Do 2017 r. różnica ta opiewałaby na łączną kwotę 350 mld zł. Czy bylibyśmy w lepszej sytuacji, gdyby ta kwota nie została nad Wisłą zainwestowana? Bardzo wątpliwe, żeby polskie firmy były w stanie tę lukę zasypać, przecież wchodziliśmy do Unii, mając potężne braki kapitałowe, za to ogromne ambicje. Społeczeństwo oczekiwało jak najszybszej poprawy życia i wzrostu płac. Najszybszym sposobem było właśnie otwarcie się na zagraniczne inwestycje. Coś za coś.
Poza tym jedną z głównych korzyści ekonomicznych naszego członkostwa w UE jest dostęp do wspólnego rynku. Dzięki temu polskie firmy mogą bez większych przeszkód sprzedawać swoje produkty do państw Europy. To pozwala im się rozwijać i korzystać z tzw. efektu skali, który sprowadza się do tego, że produkowanie danego dobra w większych ilościach jest bardziej opłacalne niż w mniejszych, gdyż część kosztów stałych rozkłada się na większą liczbę wyprodukowanych jednostek. Efekty skali są kluczowe dla rozwoju firmy, a rynek rodzimy zwykle nie pozwala na rozwinięcie skrzydeł. Polska nie jest przecież dużym krajem, a jedynie średnim. Według raportu PIE, w okresie 2003–2018 wartość eksportu z Polski wzrosła z 48 do 220 mld euro. Mowa więc o ponad czterokrotnym wzroście. Aż 80 proc. polskiego eksportu trafia do innych krajów UE. Nasz eksport rośnie znacznie szybciej niż w całej Unii razem wziętej. W 2004 r. Polska odpowiadała za 2 proc. eksportu wszystkich państw Wspólnoty, jednak już w 2018 r. za 4 proc. Wspólny rynek ułatwia też przepływ wiedzy i technologii, co pozwala nam tworzyć coraz bardziej zaawansowane i skomplikowane produkty. Udział wyrobów wysokiej techniki w polskim eksporcie wzrósł z 3 do 8 proc. w ciągu 15 lat od momentu akcesji.
Powstał szereg symulacji, które pokazują skutek zniesienia wspólnego rynku dla poszczególnych państw należących do Europejskiego Obszaru Gospodarczego. Według jednej z nich, autorstwa Belga Jana in’t Velda, przywrócenie barier handlowych w Europie doprowadziłoby do spadku polskiego eksportu o 13 proc., a inwestycji o 16 proc. Podobnie spadłaby polska konsumpcja. Oczywiście w mniejszych krajach UE ten efekt byłby jeszcze większy, jednak spośród sześciu największych państw Wspólnoty – Niemiec, Włoch, Francji, Hiszpanii, Polski i jeszcze wtedy Wielkiej Brytanii – to właśnie dla naszego kraju skutki byłyby najbardziej znaczące. Co oznacza mniej więcej tyle, że wśród największych państw Unii to właśnie Polska najbardziej korzysta na wspólnym rynku. Natomiast wśród wszystkich państw UE na wspólnym rynku najbardziej korzystają Słowacja, Czechy i Belgia. Znów mamy więc dwa kraje z naszego regionu. A warto zauważyć, że Słowacja i Czechy są znacznie bardziej uzależnione od inwestycji zagranicznych niż Polska.
Biliony na plusie
W głośnym tekście „Solidarna Polska pomyliła się o setki miliardów złotych”, opublikowanym m.in. przez Puls Biznesu, ekonomista Ignacy Morawski wytknął „raportowi Jakiego” cały szereg błędów, z których największym było właśnie nieuwzględnienie inwestycji. Według Morawskiego bilans samych przepływów finansowych jest nie na potężnym, półbilionowym minusie, ale na sporym plusie – mowa dokładnie o 100 mld zł. Morawski zwraca uwagę także na pozostałe korzyści z członkostwa w UE, przywołując szereg raportów różniących się co prawda dokładnym wymiarem zysków dla Polski, ale zgodnych w tym, że na akcesji niewątpliwie korzystamy. „Zsumowane korzyści z akcesji wynoszą nominalnie od 2 do 4 bln zł (czyli od 2000 do 4000 mld zł)” – pisze Morawski. Nawet jeśli przyjmiemy dolną granicę, to i tak pozytywny bilans naszego członkostwa jest niezwykle okazały.
Powoli zbliża się dwudziestolecie wejścia Polski do UE. To idealny moment, żeby zacząć na poważnie dyskutować o plusach i minusach naszego członkostwa. Robienie z Unii Europejskiej zbioru dobrych ciotek i wujków, którzy przynoszą nam prezenty, jest dziecinne i niepoważne. Równie szkodliwe jest jednak przekonywanie, że państwa z Europy Zachodniej to bezwzględni wyzyskiwacze, których jedynym zamiarem jest wyciśnięcie nas jak cytrynę. Jako członek UE w przyszłym roku skończymy 18 lat, więc dobrze by było, żeby nasze europejska debata zaczęła być dojrzała, a nie rozhisteryzowana w jedną albo drugą stronę.