Logo Przewdonik Katolicki

Na progu odbicia

Piotr Wójcik
Na zdjęciu restauratorzy na lubelskim Starym Mieście przygotowują się do przyjęcia gości, 14 maja br. fot. Wojtek Jargiło/PAP

Pod względem ekonomicznym postpandemiczna Polska wygląda zaskakująco dobrze. Szkoda tylko, że okupiliśmy to tysiącami dodatkowych zgonów, o których w tym bilansie nie można zapominać.

Dogonienie Zachodu pod względem poziomu rozwoju po 1989 r. stało się polskim fetyszem. Brały się z niego przeróżne zapewnienia o zbudowaniu nad Wisłą „drugiego czegoś”. W Polsce mieliśmy więc najpierw zbudować „drugą Japonię”, następnie „drugą Irlandię”, a Plan Morawieckiego obiecywał, chociaż nie wprost, stworzenie tu „drugiej Korei Południowej”. Żaden z tych planów nie wypalił i Polska wciąż jest głównie Polską. I w sumie całe szczęście, bo choć to czasem bywa przykre, lepiej żyć w oryginale niż podróbce. Tak czy inaczej, pomimo szybkiego rozwoju w ostatnich trzech dekadach wciąż nie udało nam się dogonić zachodniego poziomu życia. Zbliżyliśmy się do niego, to fakt, ale odstajemy wyraźnie. Dlatego też polscy politycy nadal mogą zapewniać, że dzięki ich rządom wreszcie się to ziści – tak jak zrobili to obecnie rządzący podczas prezentacji „Polskiego Ładu”. Tym razem nie musi to być jednak tylko pustosłowie – szansa na w miarę szybkie dogonienie Europy Zachodniej jest tak wyraźna jak nigdy wcześniej. Przy czym nie jest to zasługa polityków, lecz, paradoksalnie, pandemii, z której polska gospodarka wychodzi w zaskakująco dobrej formie.

Portugalia na wyciągnięcie ręki
Według właśnie opublikowanych danych Eurostatu Polska w zeszłym roku osiągnęła PKB na głowę na poziomie 76 proc. średniej unijnej. To historycznie wysoki wynik – tak blisko zachodniego poziomu życia nie byliśmy prawdopodobnie nawet w czasach Kazimierza Wielkiego lub w „złotym” XVI w. Dogonienie Zachodu ma się ziścić, gdy dojdziemy wreszcie do 100 proc. średniej UE, co jest pewnym uproszczeniem, gdyż na tę średnią składają się nie tylko zamożne państwa z zachodu kontynentu, ale też znacznie biedniejsze od nas Bułgaria czy Chorwacja. Osiągnięcie średniej UE pozwoli nam na dogonienie Włoch czy Francji, ale już nie Niemiec czy Austrii, o Holandii i Danii nie wspominając. Obecnie jesteśmy zaledwie jeden punkcik za Portugalią, będącą po Grecji drugim państwem „starej Unii”, które prześcigniemy – być może jeszcze w tym roku.
Jeszcze lepiej wypadamy pod względem konsumpcji. Spożycie na mieszkańca w Polsce w pandemicznym 2020 r. osiągnęło poziom 83 proc. średniej UE. To również jest rekord. Pod tym względem zbliżyliśmy się już do Hiszpanii. Z czego wynika różnica między tymi dwoma wskaźnikami? Po prostu wydajemy większą część dochodu niż państwa zamożne. Syte społeczeństwa Zachodu dużą część dochodów oszczędzają, a w Polsce poziom oszczędności jest znacznie niższy, gdyż jesteśmy jeszcze konsumpcyjnie wygłodniali. Co jest typowym zjawiskiem w społeczeństwie aspirującym do zamożności, przed którym nagle otwierają się nowe możliwości konsumpcyjne i trudno się przed nimi powstrzymać, nawet jeśli oznacza to życie od pierwszego do pierwszego.
Jeszcze przed pandemią poziom rozwoju Polski wynosił 73 proc. średniej UE. Dlaczego w czasie pandemii w ciągu zaledwie roku zbliżyliśmy się o 3 punkty procentowe? Przecież wiosną i jesienią zamknęliśmy się na cztery spusty. Jednakże w innych państwach lockdown, a więc też gospodarcza recesja, były znacznie głębsze. Spadek PKB w całej UE był niemal 2,5 razy większy niż w samej Polsce, a najgorsza sytuacja była na południu Europy – we Włoszech, Hiszpanii czy Portugalii. A to właśnie te państwa obecnie gonimy. Zresztą w niemal w każdym bogatszym od nas państwie Unii – nie licząc Danii i Cypru – pandemiczna recesja była głębsza niż nad Wisłą. I właśnie dzięki temu tak wyraźnie zbliżyliśmy się do unijnego poziomu rozwoju. Po prostu gdzie indziej było znacznie gorzej.

Zachomikowane pieniądze
Z pandemii wychodzimy też z rynkiem pracy w zaskakująco dobrej formie. Na początku wiosennego lockdownu wydawało się, że czeka nas eksplozja bezrobocia, jak na razie nic takiego jednak nie miało miejsca. Według Eurostatu w zeszłym roku stopa bezrobocia w Polsce wyniosła 3,2 proc. i jedynie w Czechach była niższa. W tym roku nieco wzrosła, jednak nadal wynosi tylko 3,8 proc., czyli dwa razy mniej niż średnio w UE. Czarne prognozy mówiące o masowym pandemicznym bezrobociu nie sprawdziły się z kilku powodów. Po pierwsze, Polska przemysłem stoi – wytwórstwo przemysłowe zatrudnia dużą część pracowników w Polsce, a akurat przemysł na pandemii ucierpiał stosunkowo najmniej. Po drugie, polska gospodarka nie jest oparta na turystyce i rozrywce, w które lockdowny uderzyły najbardziej. Polska turystyka zatrudnia proporcjonalnie znacznie mniej pracowników niż ta w Grecji czy Hiszpanii.
Po trzecie wreszcie, zadziałały tarcze antykryzysowe, szczególnie Tarcza Finansowa Polskiego Funduszu Rozwoju. PFR zalał rynek pieniędzmi, których firmy w części nie będą musiały zwrócić, o ile utrzymają poziom zatrudnienia. I to między innymi powstrzymywało je przed zwolnieniami. Tutaj punkcik dla rządzących. Martwić może jednak wysoki poziom bezrobocia wśród młodych – w zeszłym roku wyniosło aż 11 proc., a więc wzrosło o 1 punkt procentowy. Najmłodsi pracownicy w największym stopniu ucierpieli na pandemii, gdyż to właśnie oni pracują w zamkniętych knajpach, kinach czy przy festiwalach i koncertach.
Skutkiem ubocznym pandemii jest wzrost wartości aktywów finansowych znajdujących się na kontach gospodarstw domowych. W całej UE wzrosły one o 6 proc. powyżej poziomu szacowanego przed kryzysem. W Polsce nadwyżka aktywów finansowych w rękach rodzin wyniosła aż 10 proc., co oznacza, że gospodarstwa domowe w Polsce wyszły z pandemii z dodatkowymi 140 mld złotych na koncie. Oczywiście ta kwota jest rozłożona bardzo nierównomiernie i zdecydowana większość spoczywa w rękach najzamożniejszych. Bez wątpienia jest mnóstwo rodzin, które w wyniku pandemii zbiedniały.
Nadwyżka ta powstała z dwóch powodów – po pierwsze, z powodu lockdownu i zamkniętych granic trudniej było wydawać pieniądze na tzw. konsumpcję społeczną (wyjazdy, wyjścia do kawiarni czy kina itd.). Poza tym na konta niektórych rodzin, szczególnie tych prowadzących działalność gospodarczą, trafiło sporo środków z tarcz antykryzysowych. Ta skumulowana nadwyżka już zaczyna być wydawana na otwierającym się coraz szerzej rynku, więc z jednej strony zwiększa popyt wewnętrzny, czyli nakręca koniunkturę, z drugiej jednak podwyższa inflację.

Inflacja kontra płace
Pandemia nie zatrzymała też wzrostu płac. W pierwszym półroczu tamtego roku na moment nieco spadły, jednak szybko wróciły do trendu sprzed pandemii. W maju przeciętne wynagrodzenie w polskich przedsiębiorstwach wyniosło niecałe 5,8 tys. złotych, czyli mniej więcej tyle, ile wynosiłoby bez wpływu kryzysu pandemicznego. Na wiosnę tego roku płace rosły w tempie 10 proc. rocznie, co przyciąga na rynek pracy część biernych zawodowo. W 2020 r. wskaźnik zatrudnienia osób w wieku 20–64 lata wyniósł niemal 74 proc. W czasie III RP jeszcze nigdy tak wielu Polaków nie pracowało. To efekt podnoszenia płacy minimalnej oraz niskiego bezrobocia, w wyniku którego niektóre firmy muszą konkurować o pracowników, co zwiększa presję na wzrost płac.
Drugą stroną medalu, znacznie mniej przyjemną, jest wzrost cen. Inflacja wiosną sięgała prawie 5 proc., jednak w czerwcu nieco przyhamowała i wyniosła 4,4 proc. Wzrost cen niepokoi wielu Polaków, co widać na portalach społecznościowych, gdzie temat inflacji jest jednym z najbardziej „grzejących”. Po części inflacja jest efektem wysokiego wzrostu płac oraz stopniowo uwalnianych pandemicznych nadwyżek gospodarstw domowych, o których pisałem wyżej. A także skutkiem działania tarcz antykryzysowych, których zadaniem było między innymi podtrzymanie popytu wewnętrznego w czasie kryzysu. Możemy więc powiedzieć, że inflacja jest ceną, jaką płacimy za utrzymanie gospodarki w dobrej kondycji. W kontekście inflacji warto jednak wiedzieć, że w ogromnej mierze jest ona wynikiem czynników zewnętrznych – przede wszystkim cen paliw, które w maju wzrosły o jedną trzecią rok do roku. Chociaż faktycznie niektóre artykuły spożywcze są znacznie droższe niż rok temu, to generalnie ceny żywności i napojów są raczej spokojne – w maju wzrosły o niecałe 2 proc. Zbliżające się, a właściwie już trwające, odbicie gospodarki bez wątpienia będzie też sprzyjać wzrostowi cen. Jednak póki inflacja jest wyraźnie niższa niż wzrost płac – a obecnie jest dwukrotnie niższa – nie powoduje ona pauperyzacji społeczeństwa.
Postpandemiczny obraz naszej gospodarki musi dopełnić jeszcze kwestia długu publicznego. W związku z uruchomieniem ogromnych funduszy antykryzysowych dług publiczny wyraźnie wzrósł w całej Europie. Wbrew czarnym prognozom w Polsce nie wystrzelił jednak do jakiegoś kosmicznego poziomu – na koniec ubiegłego roku wyniósł 58 proc. PKB (średnia UE to 98 proc. PKB), a więc formalnie wciąż był poniżej konstytucyjnego progu zadłużenia. Rządzący jednak sprytnie ukryli część długu, gdyż wydatki z Tarczy Finansowej nie wchodzą w jego skład, jako że PFR jest agendą rządową. Realnie więc nasz dług publiczny bez wątpienia jest większy niż konstytucyjny limit 60 proc. PKB. O ile dokładnie – trudno powiedzieć. Jednak są też dobre informacje – udział długu zaciągniętego w obcych walutach spadł z 24 do 20 proc. Dzięki temu nasze zadłużenie publiczne jest mniej zależne od kursu złotego.

Do Polski na zakupy
Polska gospodarka wychodzi więc z pandemii w dobrej kondycji. Utrzymaliśmy niskie bezrobocie oraz wysoki wzrost płac, a dług publiczny, choć wyraźnie wzrósł, to wciąż trzymany jest w ryzach. Niektórych martwić może dosyć wysoki wzrost cen, jednak jak na razie jest on skutecznie kontrowany przez rosnące wynagrodzenia. Dzięki stłumieniu gospodarczej recesji zbliżyliśmy się też do średniego poziomu życia Europy, która jako całość kryzys przeszła znacznie dotkliwiej. Co więcej, prawdopodobnie czeka nas okres bardzo dobrej koniunktury. Wzrost PKB wrócił nad Wisłę już w pierwszych trzech miesiącach tego roku, choć cała UE nadal tkwiła w recesji. Bez wątpienia jeszcze w tym roku przebijemy poziom PKB sprzed kryzysu, tymczasem państwom Europy Południowej nadrobienie kryzysowych strat może zająć nawet dwa lata. To znów efekt doskonałej kondycji polskiego przemysłu, którego produkcja rośnie jak na drożdżach. Według ekonomisty Ignacego Morawskiego, w czasie lockdownów zamknięci w domach Europejczycy częściej wydawali pieniądze na remonty i wyposażenie swoich domów – podobnie zresztą jak Polacy – tymczasem wiele tych produktów wytwarza się właśnie nad Wisłą. Mowa szczególnie o artykułach AGD czy materiałach budowlanych. Poza tym kryzys skłania do oszczędności, co przyciąga klientów do polskiego wytwórstwa przemysłowego, które jest znacznie tańsze niż na Zachodzie.
W maju polski przemysł wyprodukował o prawie 30 proc. więcej towarów niż rok wcześniej, co przebiło nawet najbardziej optymistyczne przewidywania ekonomistów. Naszą gospodarkę ciągnie przede wszystkim produkcja mebli, które stały się już naszą wizytówką, a także produkcja RTV/AGD. Powoli odbija także motoryzacja, która jednak hamowana jest z powodu braku podzespołów, a w szczególności półprzewodników, których produkcję zdominował niewielki Tajwan. W najbliższej przyszłości prawdopodobnie będzie jeszcze lepiej. Liczba zamówień, które spływają do polskich przedsiębiorstw produkcyjnych, jest rekordowa.
Poza inflacją jest jeszcze jedna ciemna strona rozgrzanej koniunktury. Mowa o wzroście cen nieruchomości mieszkalnych, co może utrudnić zdobycie dachu nad głową młodym rodzinom. Ceny mieszkań rosną nieustannie, napędzane niskimi stopami procentowymi i wysokimi nadwyżkami zamożnych gospodarstw domowych, które traktują lokale mieszkalne jako inwestycję. Rozgrzany rynek mieszkaniowy przyciąga inwestorów korporacyjnych, którzy wykupują mieszkania hurtowo, co dodatkowo pompuje ich ceny, w wyniku czego zdobycie dachu nad głową staje się coraz trudniejsze.
Mimo to z pandemii polska gospodarka wychodzi znacznie wzmocniona w stosunku do reszty Europy. Wiele przemawia też za tym, że stoimy właśnie u progu niespotykanego wcześniej odbicia wzrostu gospodarczego. Pod względem ekonomicznym postpandemiczna Polska wygląda naprawdę znakomicie. Szkoda tylko, że okupiliśmy to tysiącami dodatkowych zgonów, o których w tym bilansie nie można zapominać. Bo choć pod względem ekonomicznym wychodzimy z pandemii z tarczą, to pod względem zdrowotnym sromotnie polegliśmy.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki