Logo Przewdonik Katolicki

Odwrócony Robin Hood

Piotr Wójcik
13% małych firm planuje w nadchodzącym czasie redukcję zatrudnienia, fot. Luke Sharrett/Bloomberg-Getty Images

Zbliżający się kryzys energetyczny, którego najgorsze momenty przeżyjemy zimą, potraktuje nasze społeczeństwo bardzo wybiórczo. Z dobrze zarabiającymi specjalistami z dużych miast obejdzie się stosunkowo łagodnie, za to najsłabsze grupy zawodowe z prowincji potraktuje wyjątkowo srogo.

Ten kryzys będzie miał inną specyfikę niż poprzedni, rozpoczęty w 2008 r. Tamten był klasycznym załamaniem się koniunktury. Oczywiście można było wyróżnić jego bezpośrednie przyczyny. W USA była to fala niespłacanych kredytów hipotecznych, co uruchomiło kolejne problemy niczym upadające klocki domina. W Europie doszła jeszcze ogromna nierównowaga w strefie euro, która sprawiała, że północ Europy eksportowała na potęgę, a południe kupowało to na kredyt. Jednak źródłową przyczyną było spowolnienie gospodarcze. Gdyby gospodarka nadal była rozpędzona, jak w pierwszych latach XXI w., to zadłużeni Amerykanie wciąż mieliby możliwość rolowania swoich kredytów, a Europa Południowa nadal potrafiłaby żyć z dużym deficytem handlowym.

Historia się powtarza. Ale która?
Kryzys gospodarczy z 2008 r. przypominał swoją specyfiką Wielki Kryzys rozpoczęty w 1929 r., zresztą również w USA. Był to kryzys deflacyjny, czyli w otoczeniu spadających cen, płac nominalnych, zatrudnienia i popytu. Taki kryzys jest o tyle mniej problematyczny, że można próbować go zdusić, ożywiając popyt za pomocą wydatków publicznych i transferów pieniężnych, czyli dosyć prostych narzędzi. Wielki Kryzys miał katastrofalne skutki społeczne, ale, jak na swoją ogromną skalę załamania, trwał dosyć krótko. W USA został zażegnany dzięki Nowemu Ładowi Roosevelta, który był wielkim programem robót publicznych i świadczeń społecznych.
Obecny kryzys będzie miał charakter energetyczny i podażowy. Rosnące ceny surowców powoli będą dławić działalność gospodarczą, a wiele firm upadnie lub przynajmniej klęknie pod naporem wzrastających kosztów. Konsumenci przygnieceni rekordowymi rachunkami zaczną oszczędzać na innych wydatkach, co dodatkowo wyhamuje aktywność gospodarczą. W najgorszej sytuacji będą więc ci, dla których ceny surowców energetycznych są kluczowe dla normalnego funkcjonowania. Mowa o energochłonnych branżach oraz gospodarstwach domowych zużywających znaczne ilości energii.
W tym przypadku nic nie da stymulowanie popytu, gdyż w otoczeniu wysokiej inflacji może to jeszcze pogorszyć sytuację. Od nowych transferów społecznych więcej surowców się nie pojawi, za to dodatkowy pieniądz na rynku podbije rosnące ceny. Zażegnanie kryzysu energetycznego wymaga przywrócenia dostaw surowców na wcześniejszym poziomie, znalezienia nowych źródeł energii albo trwałego zmniejszenia jej zużycia, czyli transformacji energetyki w kierunku mniejszej zależności od paliw kopalnych. A to wymaga znacznie bardziej skomplikowanych działań podejmowanych zarówno przez rządy, jak i przedsiębiorstwa.
Nadchodzący kryzys będzie więc przypominać lata 70. XX w. na Zachodzie. W tamtym czasie nastąpił okres stagflacji, czyli stagnacji gospodarczej w otoczeniu rosnących cen. Było to wywołane embargiem na ropę, nałożonym przez państwa Bliskiego Wschodu na państwa Zachodu za ich wsparcie dla Izraela w wojnie Jom Kippur. Wywołało to kilkukrotny wzrost cen ropy oraz braki tego surowca na rynku. Wychodzenie z tamtego kryzysu zajęło dekadę – zresztą lata 70. są nazywane przez zachodnich historyków „straconą dekadą”. Udało się go zażegnać m.in. dzięki znacznemu zmniejszeniu spalania ropy. To właśnie wtedy zaczęto szybko zmniejszać normy spalania w samochodach, co doprowadziło do powstania znacznie bardziej oszczędnych silników. W latach 60. i wcześniej spalano ropę zupełnie beztrosko, gdyż kosztowała dwa dolary za baryłkę.

Więksi mogą więcej
Nadchodzące spowolnienie w jakimś stopniu zaszkodzi niemal każdemu, gdyż każdy zużywa energię i płaci za nią rachunki. Odczuwalność tych szkód będzie się jednak drastycznie różnić. W trudnej sytuacji będą między innymi małe przedsiębiorstwa, dla których miesięczne rachunki stanowią ważną część kosztów. Małe firmy zwykle nie posiadają poduszki finansowej, potrzebnej do przetrwania chudych czasów. Już na początku tego roku pojawiło się sporo informacji o trudnej sytuacji niewielkich piekarni, które zostały przygniecione przez wyższe rachunki za gaz. Bezpośrednio odbije się to także na pracownikach tych firm, a przecież ich sytuacja już teraz jest najgorsza. Według GUS średnie wynagrodzenie w mikroprzedsiębiorstwach wyniosło w 2020 r. zaledwie 3,5 tys. zł brutto. Wielu pracowników małych firm będzie realnie zarabiać mniej, a jakaś część z nich zapewne niestety straci pracę. Według badania Polskiego Instytutu Ekonomicznego 13 proc. małych firm planuje redukcję zatrudnienia w nadchodzącym czasie. W dużych firmach ten odsetek wyniósł 8 proc.
Według prognozy NBP stopa bezrobocia w Polsce może wzrosnąć z obecnych 2,7 proc. do 4,5 proc. w 2024 r. Wciąż będzie więc bardzo niskie. Nie zmienia to faktu, że pojawi się wielu nowych bezrobotnych – może nawet kilkaset tysięcy.
Szczególnie trudna sytuacja może również dotknąć pracowników wykonujących prace proste, czyli najsłabsze grupy zawodowe. Przedsiębiorstwa zapewne zechcą oszczędzać właśnie na nich, wykorzystując ich słabość i niskie uzwiązkowienie. Nie oznacza to wcale, że będą chcieli ich zwalniać. Akurat prace proste, np. sprzątanie, to często zadania niezbędne, które ktoś musi tak czy inaczej wykonać. Jednak pensje pracowników posiadających niskie kwalifikacje zapewne będą tkwić w stagnacji. To już zresztą widać. Według GUS w lipcu przeciętne wynagrodzenie wzrosło o niemal 16 proc. Jednak w kategorii „pozostała działalność usługowa” pensje wzrosły nominalnie tylko o 3,5 proc. Biorąc pod uwagę inflację, pensje realne pracowników nisko wykwalifikowanych, bo takich zawiera ta kategoria, spadły więc aż o 12 proc. W ciągu zaledwie roku zbiednieli oni o jedną ósmą. Płace realne spadły również w handlu – dokładnie o 5 proc.
Bardzo trudne czasy czekają branże energochłonne. Mowa przede wszystkim o przemyśle oraz transporcie. Przemysł jest zależny szczególnie od cen gazu oraz energii elektrycznej. Transport to oczywiście przede wszystkim ropa. Rosnące ceny lub ewentualne przerwy w dostawach sprawią, że przedsiębiorstwa produkcyjne będą notować przestoje. W sierpniu Grupa Azoty oraz Anwil ograniczyły do minimum produkcję nawozów, gdyż cena gazu sprawiła, że stała się nieopłacalna. A to dopiero przedsmak tego, co może być zimą. Reglamentacja gazu grozi również niemieckiemu przemysłowi, z którym ściśle powiązanych jest wiele polskich firm. Według sierpniowego badania PIE, aż 14 proc. przedsiębiorstw produkcyjnych zamierza w nadchodzących miesiącach redukować zatrudnienie. W branży logistycznej zwolnienia planuje 13 proc. firm. Raczej nie dotkną samych kierowców, których akurat na rynku bardzo brakuje (m.in. z powodu odpływu mężczyzn z Ukrainy), jednak już na przykład magazynierzy i personel pomocniczy mogą przeżywać cięższe chwile.

Prowincja znowu poszkodowana
W niekorzystnej sytuacji będą również gospodarstwa domowe zużywające dużo energii, a więc przede wszystkim rodziny wielodzietne oraz właściciele domów jednorodzinnych. Rodziny wielodzietne, nawet mieszkające w blokach, mogą mieć problem z przyszłoroczną podwyżką taryf za prąd elektryczny, o której pisaliśmy w „Przewodniku” w zeszłym tygodniu. Ogrzewający się gazem ziemnym właściciele domów otrzymają w styczniu dwa ciosy – wzrost taryfy za prąd i gaz. Dotychczasowe programy osłonowe, które wdrożył lub zapowiedział rząd, obejmują tylko użytkowników pieców na gaz skroplony (LPG). Tymczasem, jak zauważa portal WysokieNapiecie.pl, przyszłoroczne podwyżki taryf za gaz ziemny mogą być tak wysokie, że średni roczny rachunek za ogrzewanie może wzrosnąć z 5 do 25 tys. zł. Tak wynikałoby z obecnych cen gazu na rynku. Oczywiście rząd zapewne w jakiś sposób ograniczy wzrost taryf, jednak na pewno nie zamrozi ich na obecnym poziomie, gdyż to kosztowałoby budżet 60 mld zł. A przecież trzeba jeszcze będzie zapewne w jakiś sposób zrekompensować wzrost taryf za prąd (kolejne ponad 30 mld zł).
W ogóle mieszkańcy mniejszych ośrodków miejskich oraz wsi mogą być w szczególnie trudnej sytuacji. Na polskiej prowincji komunikacja zbiorowa jest fatalna, więc poruszanie się własnym samochodem to nie kwestia wyboru, ale przymusu. Odległości do pokonania także zwykle są większe niż w przypadku poruszania się po aglomeracji. Jeśli zimą znowu wzrosną ceny benzyny, to zaboli to szczególnie mieszkańców prowincji. Poza tym w mniejszych ośrodkach domy zwykle ogrzewane są prywatnymi piecami, a nie ciepłem systemowym. A to w nadchodzących czasach będzie bardzo drogie. Chociaż rząd uruchomił już dodatek węglowy i niebawem wdroży dodatek osłonowy na gaz LPG, olej opałowy oraz pellet, to nie ma gwarancji, że świadczenia te w pełni zrekompensują zimowe wzrosty cen. Jak będą one duże, tego nikt przecież nie wie.
Co więcej, na wsi nadchodzący kryzys pokrzyżuje plany rolników. Głównie w wyniku wzrostu cen nawozów, a potencjalnie także nawet ich braku. Ceny nawozów wzrosły już drastycznie z początkiem roku, a w przyszłym mogą pobić kolejne rekordy. Azoty i Anwil wstrzymały produkcję nawozów, których jak na razie powinno wystarczyć. Jednak wiosną może nas czekać „kryzys nawozowy”, który doprowadzi do znacznego wzrostu kosztów ponoszonych przez rolników. Prawdopodobnie rolnicy będą oszczędzać na nawożeniu, co zaś może skutkować niższymi plonami i kolejnym wzrostem cen żywności w 2023 r. Finalnie więc na kłopotach rolników stracą także konsumenci, czyli generalnie wszyscy.

Czas niepopularnych decyzji
Nieciekawie także zapowiada się sytuacja w budżetówce, w której wrze już od dłuższego czasu. Podczas kryzysów władza w Polsce tradycyjnie oszczędza w pierwszej kolejności na pracownikach sektora publicznego. Płace w budżetówce były zamrożone przez większość okresu rządów PO–PSL. Podobnie uczyniła Zjednoczona Prawica podczas pandemii. Przyszłoroczne podwyżki sektora budżetowego zapewne nie pokryją nawet inflacji, nie mówiąc już o realnym wzroście wynagrodzeń. Nauczycielom ministerstwo zaproponowało właśnie wzrost wynagrodzeń o 9 proc., co oznacza realny spadek ich płac. Nauczyciele masowo odchodzą więc z pracy. W edukacji mamy już kilkanaście tysięcy wakatów. Ogromne problemy kadrowe notowane są także w służbie cywilnej, szczególnie w różnych inspekcjach powiatowych, gdzie pensje najwyraźniej odstają od średniej krajowej.
Jak na razie nie wygląda na to, by rząd miał pomysł na poradzenie sobie ze skutkami nadchodzącego kryzysu. Raczej skupia się na niwelowaniu jego skutków. Do tego przecież sprowadzają się kolejne pakiety dodatków do kosztów energii, które ilości węgla czy gazu na pewno nie zwiększą. Mogą co najwyżej nieco podnieść ich ceny. Niestety, zamiast kierować pomoc selektywnie, czyli do faktycznie potrzebujących, wsparcie trafi także do najzamożniejszych, gdyż zrezygnowano z kryterium dochodowego. Podczas obecnego kryzysu może to być bardzo ryzykowne, gdyż podbije i tak wysoką już inflację.
Gdybyśmy chcieli zrekompensować wszystkim gospodarstwom domowym rosnące ceny energii, musielibyśmy wydać kwotę wyższą, niż wyniosła nas pandemiczna pomoc dla przedsiębiorstw. A ona była przecież astronomiczna – sięgnęła 163 mld złotych. Rząd powinien więc podjąć trudne decyzje i zdecydować, kto bez pomocy od państwa się obejdzie. Grup społecznych, które w nadchodzących miesiącach będą tej pomocy potrzebować, i tak będzie zdecydowanie zbyt dużo.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki