Transplantacja to nie tylko moment przeszczepu, ale cały skomplikowany proces, który zaczyna się w momencie niewydolności serca biorcy. Co musi się wydarzyć, aby serce zmarłej osoby trafiło do oczekującego pacjenta?
– Punktem wyjścia w procesie transplantacji jest lista osób oczekujących na przeszczep, które są zgłaszane przez ośrodki transplantacyjne poprzez przesłanie karty kwalifikacyjnej do Poltransplantu. Pacjent wprowadzany jest na listę oczekujących na przeszczep serca. Znajdują się na niej pacjenci, którzy w dłuższym procesie chorobowym lub nagle, np. w wyniku poważnej infekcji, stracili tyle funkcji serca, że ich przewidywalna szansa na przeżycie wynosi około roku. Lista znajduje się w siedzibie Poltransplantu – Centrum organizacyjno- koordynacyjnym do spraw transplantacji. Instytucja odpowiada także za koordynację pilności przeszczepów, działa 24 godziny na dobę, koordynując przeszczepianie wszystkich narządów. O miejscu w kolejce biorców decyduje system punktacji, kolejność zgłoszenia, pilność. Pierwszeństwo mają np. biorcy pediatryczni. Czasami decyduje lokalizacja geograficzna. System alokacji narządów działa bardzo sprawnie, jednak (choć rzadko) zdarzają się sytuacje, gdzie trzeba podjąć trudne decyzje. Pierwszeństwo mają przeszczepy pilne i tutaj w przypadku podobnej pilności, czyli zagrożenia życia biorców, decyzje podejmowane są czasami na bieżąco. Koordynator krajowy dyżurujący w Poltransplancie podejmuje decyzję po konsultacji, wspólnie z ordynatorami zainteresowanych ośrodków. To są rozmowy o życiu i śmierci konkretnych osób.
Teraz przechodzimy na drugą stronę procesu – do dawcy. Musi to być ktoś, kto stracił życie, spełnia warunki bycia dawcą, co ocenia lokalny koordynator przeszczepów i po zgłoszeniu przez niego potencjalnego dawcy powołana zostaje specjalna komisja medyczna złożona z kilku specjalistów, która ocenia śmierć mózgu dawcy. Narosły wobec stwierdzenia śmierci mózgu niepotrzebne mity – to są naprawdę bardzo wnikliwe i dokładne badania przeprowadzane przez kilku specjalistów według międzynarodowych norm. Gdy ostatecznie zostanie stwierdzone, że potencjalny dawca nie żyje, z ośrodka przeszczepiającego serce – a mamy ich w Polsce pięć – wyjeżdża zespół pobierający, a biorca w tym czasie jest przygotowywany do operacji przeszczepu. Gdy zespół dotrze do dawcy, rozpoczyna się kluczowa kwestia pobrania narządu od zmarłego człowieka. Pobranie oprócz całego kontekstu medycznego ma także aspekt pewnego misterium. Odbywa się przekazanie życia przez człowieka, który już jest martwy. W naszym kraju obowiązuje prawo domniemanej zgody, czyli teoretycznie jako transplantolodzy nie musimy pytać rodziny o zgodę na pobranie narządów.
Czyli podpisana deklaracja, którą noszę w portfelu, że zgadzam się na pobranie narządów po mojej śmierci, jest zupełnie nieistotna?
– Kartka, o której Pani mówi, jest pewnym aktem woli. Najważniejsze jest jednak to, jaką informację na temat ewentualnego pobrania narządów zostawił zmarły swoim bliskim. Oczywiście niezbywalnym prawem każdego człowieka jest to, że może nie chcieć oddać narządów po swojej śmierci. W Poltransplancie obok listy biorców jest również spis wszystkich osób, które nie godzą się na oddanie pośmiertne swoich narządów. Pierwszą rzeczą po śmierci potencjalnego dawcy jest weryfikacja, czy nie ma go na tej ,,liście protestu”. Podczas każdego pobrania narządów od dawcy sprawdza się, które narządy jeszcze można pobrać, tak aby uratować jak najwięcej istnień. Są kryteria medyczne, które dyskwalifikują do bycia dawcą, ale również taką przyczyną może być bardzo głęboki protest rodziny. W związku z prawem domniemanej zgody jest to kwestia etyczna, a nie prawna. Nie możemy jako lekarze pogłębiać traumy i bólu po śmierci bliskiej osoby. W każdym ośrodku transplantacyjnym są osoby pełniące funkcję koordynatorów. Oni jako pierwsi rozmawiają z rodziną po śmierci pacjenta, informują, że ich bliski mógłby kogoś uratować, zostając dawcą narządów. Często są to rozmowy naprawdę dramatyczne. Nie tak dawno byłem świadkiem rozmowy, która mną wstrząsnęła. Młody człowiek, ze względu na swój wiek i kondycję wszystkich narządów, był idealnym dawcą. Rodzina na samą obecność koordynatora zareagowała bardzo negatywnie – była rozpacz i protest. Stałem wtedy przy innym pacjencie i z boku patrzyłem na dramat, który tam się rozegrał. Jestem lekarzem z wieloletnim stażem, ale nie mogłem się napatrzeć na pracę, jaką ta koordynatorka wykonała, ratując życie człowieka, który na narządy już czekał. Rodzina na początku była nieugięta, jakby zwarła szeregi. Koordynatorka rozmawiała, odchodziła, wracała i znowu rozmawiała. Efekt końcowy był taki, że członkowie rodziny prosili, aby lekarze pobrali wszystkie narządy od ich zmarłego, tak aby nic się nie zmarnowało i mogło uratować czyjeś życie.
A co jest dla Pana najtrudniejsze w całym procesie transplantacji?
– Nie mogę się zgodzić z tym, że ciągle nie mamy sprzętu, o który walczy nasza fundacja. Reszta spraw w transplantologii jest w miarę poukładana. Pomimo że jest to ciężka fizyczna i psychiczna praca, lekarze w Polsce naprawdę dobrze dają sobie radę. Ciągle pamiętam czasy PRL, kiedy szpitale były naprawdę biedne, zarabialiśmy grosze, pracowaliśmy dla idei. Od 1992 r. działam społecznie i pamiętam, gdy pracowałem w jednym z warszawskich szpitali, w którym nie było zupełnie nic. Robiłem wszystko, aby zdobyć sprzęt: jaka była radość, gdy udało mi się zakupić nowoczesny echokardiograf (śmiech). Wtedy w szpitalu praktycznie na każdym polu było źle: obskurne ściany, odchodząca farba, były takie szpitale, gdzie rodzice mogli odwiedzać dzieci raz w tygodniu. Później zaczęły się pojawiać programy stypendialne. Wielkim organizatorem i promotorem w tym temacie był mój ojciec, prof. Zygmunt H. Kaliciński. Z pomocą trzech fundacji zorganizował staże dla tysiąca chirurgów, anestezjologów dziecięcych i neonatologów w ośrodkach amerykańskich, angielskich, niemieckich i francuskich. W ciągu jednego pokolenia lekarzy przeszliśmy drogę z komuny do przyszłości. Nasze szanse się wyrównały, poziomem wiedzy nie odbiegaliśmy od zachodnich ośrodków, powoli zaczął pojawiać się sprzęt, ośrodki były coraz lepiej wyposażone. I tak doszliśmy do dziś, kiedy wydaje się, mamy już wszystko, a w systemie transplantacji serca jest ogromna luka, bo nie ma woli, aby zakupić nowoczesny sprzęt, który zmieni sytuację, a przede wszystkim pozwoli uratować wiele istnień.
Sam Pan powiedział, że na przestrzeni lat udało nam się wyposażyć szpitale w coraz lepszy sprzęt, więc czego nam brakuje?
– Jeśli chodzi o przeszczepy serca, brakuje w Polsce jednego, niezwykle ważnego urządzenia, które jest kluczowe do ratowania ludzkiego życia. Aby wyjaśnić, o jaki sprzęt nam chodzi, wróćmy do początku naszej rozmowy i momentu, w którym pobieramy serce dawcy. Gdy w trakcie pobrania zamknęliśmy dopływ krwi do serca dawcy, zaczyna tykać zegar – mamy cztery godziny na puszczenie znowu krwi do serca biorcy, z każdą sekundą serce dawcy traci wartość. To czas, w którym musimy pobrać serce, włożyć je do lodu i wieźć, nierzadko przez całą Polskę, by dostarczyć do szpitala, w którym czeka biorca. Czasem okoliczności nie sprzyjają: pogoda, problemy, samolot, korek. Pojawiają się także inne aspekty działające na niekorzyść całego procesu, np. dodatkowe problemy zdrowotne biorcy. Idealna sytuacja jest wtedy, gdy biorca nie miał wcześniej żadnych operacji serca. Jednak często biorcami są ludzie, którzy już wcześniej przechodzili takie zabiegi i wtedy sprawa się komplikuje. Jest grupa pacjentów, która praktycznie nie może liczyć na przeszczep, bo wiemy z góry, że nie zdążymy w ciągu czterech godzin ich zoperować, a po upływie tego czasu jakość wszczepianego serca dramatycznie się pogarsza. W szczególności dotyczy to pacjentów z wadami wrodzonymi serca, po kilku operacjach paliatywnych. To jest błędne koło, ponieważ ratujemy ich, jak są dziećmi, przeprowadzając trudne operacje, za każdym razem dając nadzieję, aby mógł ,,wytrzymać” do przeszczepu w dorosłym życiu, a potem okazuje się, że nie możemy tego przeszczepu zrobić, bo nie zdążymy w ciągu czterech godzin. Wiąże się to z tym, że jeżeli raz otworzymy klatkę piersiową, to cała misterność ludzkiej anatomii zostaje zaburzona, każdorazowe otwarcie sprawia, że wszystko się komplikuje. Żyły, tętnice nie mają takiego obrazu jak w naturalnej budowie, dlatego potrzeba więcej czasu, aby serce wprowadzić w takie warunki. Operowałem kiedyś maleńką Izę, która miała sześć miesięcy, a urodziła się z wadą wrodzoną serca. Była to jedna z pierwszych tego typu operacji, w ośrodku w którym wówczas pracowałem, dająca jej szanse na dalsze życie. Drugi raz operowałem Izę, gdy miała półtora roku, a później w wieku ośmiu lat miała jeszcze cztery operacje w Centrum Zdrowia Dziecka w zespole prof. Bohdana Maruszewskiego. Dziś Iza ma 26 lat, jest piękną, delikatną kobietą. Mam stały kontakt z nią i jej rodzicami. To właśnie Iza stała się dla mnie inspiracją do powstania programu „12 godzin dla życia”. Serca Izy nie da się naprawić, trzeba je przeszczepić, a ponieważ Iza była tyle razy operowana, to przeszczep w normalnych warunkach jest dla niej niemożliwy, a podjęte ryzyko byłoby zbyt wielkie. Wiedziałem, że coś muszę wymyślić, znaleźć. Niemalże natychmiast natrafiłem na amerykański sprzęt OCS Heart, TransMedics. Postanowiłem zrobić wszystko, aby go zdobyć.
Czy brak OCS Heart znacząco wpływa na obraz polskiej transplantologii?
– Uważam, z pewną goryczą, że w tym jednym aspekcie przeszczepów serca znajdujemy się w epoce lodowcowej. Chcemy wrócić do teraźniejszości. Sprzęt, o który walczymy dla Polaków, został wymyślony przez amerykańskiego kardiochirurga dr. Waleed Hassaneina. Stworzył on aparat, dzięki któremu można pobrać serce i ono tylko na moment przestaje bić. Nie wkładamy go do lodu, ale po odcieniu montujemy w aparacie OCS Heart i tam cały system powoduje, że serce działa jak w żywym organizmie. Dodatkowo sprawdzane są jego parametry i poziom wydolności. Tego nie osiągamy w przypadku serca wkładanego do lodu. Serce wyciągnięte po czterech godzinach z lodu przekazujemy dawcy trochę w ciemno. Posiadając aparat, można uniknąć ryzykownego przeszczepu, ponieważ dzięki badaniom wiemy, na jakim poziomie wydolności znajduje się narząd. Zdarza się również, że dzięki podłączeniu do maszyny funkcja serca się poprawia, ponieważ dostaje ono wszystko, co najlepsze do prawidłowego funkcjonowania. A najważniejsze jest to, że darowany jest czas. Przewidziany czas pobytu serca w aparacie to dwanaście godzin, ale w praktyce może być nawet dłużej. W 2020 r. przeszczepiono 146 serc, co jest całkiem niezłym wynikiem, ale na liście było 400 osób. Nie wiadomo, co z nimi się stanie. Z powodu braku serc do przeszczepów rozszerzono kryteria dawcy, czyli bierzemy ,,gorsze” serca, np. od starszego człowieka (mniej wydolne) lub po drobnych przejściach. Te serca słabsze włożone do lodu pogarszają się bardziej, a jeśli czas będzie długi, to trudno powiedzieć, jaki będzie wynik operacji. Posiadanie OCS Heart spowodowałoby znaczne powiększenie puli dawców. Czuję się, jakby PRL wrócił, jest świetny sprzęt ratujący ludzkie życie i dający nowe możliwości w transplantologii, ale my go nie mamy. Tak naprawdę wystarczyłyby dwa aparaty – jeden w Warszawie, a drugi w Zabrzu. Prof. Marian Zembala, jeden z liderów polskiej transplantologii, już dawno starał się o ten sprzęt, ale nie udało się. My wdrażamy ten program w oparciu o Klinikę Kardiochirurgii i Transplantacji Instytutu Kardiologii w Aninie, której szefem jest mój były student prof. Mariusz Kuśmierczyk, sprawujący nadzór merytoryczny nad programem „12 godzin dla życia”. Ponieważ program przeznaczony jest dla całej Polski, jesteśmy w porozumieniu z wszystkimi szefami ośrodków przeszczepów serca w Polsce (jest ich pięć). Celem naszej fundacji jest zebranie pieniędzy na rozpoczęcie programu działania OCS Heart, TransMedics, a następnie będziemy występować do Ministerstwa Zdrowia o wprowadzenie programu na stałe do Polski. Jednorazowy wkład do aparatu to 250 tys. zł. Na początek potrzebujemy zebrać 1,25 mln, aby firma wynajęła nam całą maszynę. Potem naprawdę liczymy na wsparcie naszych rządzących. Do tej pory udało nam się zebrać około 438 tys. W zbiórkę zaangażowani są muzycy, artyści, sportowcy…
To nie pierwsze działania fundacji na taką skalę.
– Już dawno przekonałem się o tym, że, gdy tylko zaczynam działać społecznie w potrzebnej sprawie, okazuje się, że wokół jest wielu dobrych, pomocnych ludzi. Zaczęliśmy od akcji „Zostaw Serce na Ziemi”, w której zależało nam, aby wzbudzić powszechną świadomość dobra płynącego z oddawania narządów po śmierci. Ten pierwszy program fundacji był mocno powiązany z muzyką, bo to moja pasja: gram, piszę piosenki. Założyłem zespół HLA4transplant. Skrót HLA to kod genetyczny, którym wszyscy się różnimy, a który jest kluczowy w transplantacji. Współpracujemy z wieloma znanymi muzykami, jesteśmy supportami na ich koncertach. Jakiś czas temu Tomek Organek przed swoim koncertem tak nas zapowiedział publiczności: teraz wyjdzie taki doktor, który wam powie coś ważnego, powie wam o transplantacji, a ja wiem, co mówię, bo nazywam się Organek (śmiech). Udzielali nam wsparcia znani artyści, jak: IRA, Oddział Zamknięty, Margaret, Poparzeni Kawą Trzy, Grzegorz i Patrycja Markowscy, Grzegorz Skawiński, Anna Maria Jopek, Dawid Kwiatkowski. To wszystko, co robimy przez nasze różne fundacyjne działania, to walka o życie konkretnych ludzi. Cały czas przyświecają nam słowa piosenki napisanej przez Sebę Piekarczyka i Piotra Końcę (IRA) specjalnie dla naszej akcji, do słów Jacka Cygana, którą nagraliśmy z muzykami z całej Polski: „Kto ratuje jedno serce, ten ratuje świat”.
DR N. MED. ZYGMUNT KALICIŃSKI
Kardiochirurg, transplantolog, prezes Fundacji dla Transplantacji. Fundację można wesprzeć na stronie dlatransplantacji.pl