Zanim włączyłam nagrywanie, powiedział Pan, że psychiatria dziecięca przypomina tonący statek.
– Tak. Nie jesteśmy w stanie sprostać wszystkim potrzebom, które widzimy.
Jakie to potrzeby?
– Przerażające jest to, że pracujemy w takim sektorze medycyny, w którym nie można mieć poczucia spokoju i komfortu. Do drzwi naszych gabinetów pukają kolejni pacjenci, którzy czekają na pomoc. Gdy jestem w pracy i mam sesję terapeutyczną z pacjentem i jego rodziną, jestem przerażony tym, że kolejka się nie zmniejsza. Ciągle ktoś czeka na konsultację, terapię, na pomoc. Bardzo często uświadamiam sobie, że ani ja, ani mój zespół nie jesteśmy w stanie tej kolejki rozładować.
Wczoraj pracował Pan od 8.00 do 22.00…
– Tak, rzeczywiście. Moja praca to nie tylko praca z pacjentami w gabinecie lekarskim. Jestem też psychoterapeutą, prowadzę terapię rodzin i pacjentów dziecięco-młodzieżowych. Ponadto mamy spotkania zespołu terapeutycznego, superwizje, seminaria, które odbywają się często w godzinach późnowieczornych. W mojej pracy zawodowej korzystam z wielu aktywności, które mnie wspierają i które czynią mnie – mam nadzieję – jeszcze lepszym specjalistą. Zresztą medycyna czy psychoterapia to taki obszar pracy, który wymaga ciągłego kształcenia. Niezbędne jest też wsparcie kolegów i koleżanek z zespołu, psychoterapia własna. Proszę nie zapominać, że nam też jest trudno dźwigać te sprawy, z którymi przychodzą do nas nasi pacjenci.
Według danych jest Was – lekarzy psychiatrów dziecięcych – 455, z czego 419 wykonuje swój zawód. Na jednego specjalistę przypada około 370 pacjentów. Z kolei WHO podaje, że nawet 20 proc. dzieci i młodzieży przeżywa różnego rodzaju kryzysy. To pokazuje, że Wasze zasoby są niewspółmierne do potrzeb.
– Tak naprawdę wszystkiego jest za mało w obliczu tych potrzeb, z którymi się mierzymy. Za mało jest nie tylko psychiatrów, ale też psychoterapeutów, terapeutów rodzinnych, zbyt mało ośrodków oferujących wsparcie i pomoc.
Teraz przeżywamy reformę psychiatrii, która na papierze wygląda dosyć dobrze. Środowiskowe centra zdrowia psychicznego mają sprawiać, że obciążenie psychiatrów będzie mniejsze, a pacjenci w pierwszej kolejności będą trafiać do psychologów i psychoterapeutów. Psychiatra ma być na dalszym etapie. Wtedy, kiedy inne metody pracy z pacjentem zawiodą lub okażą się niewystarczające.
Brakuje terapeutów, lekarzy, czasu. Kolejki się nie zmniejszają, wręcz przeciwnie. Jak długo teraz czeka się na wizytę u specjalisty?
– W naszej poradni [Poradnia Psychiatrii Dzieci i Młodzieży przy Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie – przyp. red.] staramy się, żeby lekarz był dostępny w jak najkrótszym czasie. Naszym terminarzem na szczęście zarządza pani pielęgniarka, która już podczas pierwszej rozmowy telefonicznej przeprowadza wstępny wywiad i dokonuje oceny tego, na ile pacjent może czekać na wizytę u lekarza. Jeśli sprawa nie cierpi zwłoki, pacjent otrzymuje informację dostosowaną w największym możliwym stopniu do jego potrzeb. Czasem ta informacja brzmi: „Proszę jak najszybciej zgłosić się na najbliższą Izbę Przyjęć lub Szpitalny Oddział Ratunkowy”. Dodatkowym atutem naszego ośrodka jest też to, że w naszym szpitalu funkcjonuje Oddział Kliniczny Psychiatrii Dorosłych, Dzieci i Młodzieży. Pełni w nim dyżur lekarz psychiatria, który w razie konieczności i nagłej potrzeby również udziela stosownej porady. Natomiast jeśli chodzi o planowe wizyty, to kolejka jest na kilka miesięcy do przodu. W innych ośrodkach jest jeszcze większa.
To nie pomaga w procesie leczenia.
– Zdecydowanie. Trzeba też pamiętać, że jeśli do mnie trafia pacjent, to nie mogę ograniczyć się do jednej konsultacji. To nie jest tak, że jego problem da się rozwiązać w ciągu godziny czy trzech. Nie wystarczy, że przepiszę leki, postawię diagnozę i powiem: „Do zobaczenia na kontroli za rok”. Jeśli pacjent trafia do mojego gabinetu, to ja go w swojej opiece lekarskiej mam często kilka lat! Przez te lata regularnie spotykam się z tym pacjentem, w określonych odstępach czasowych: jeśli jego sytuacja jest stabilna, to te odstępy są dłuższe, a jeśli pojawiają się kryzysy, spotykamy się częściej. Tak naprawdę można powiedzieć, że prowadzę pacjenta przez jego życie, jednocześnie wspierając rodziców. To sprawia, że jako lekarz nie jestem w stanie objąć swoim zasięgiem pomocowym wielkiej rzeszy pacjentów. Między innymi dlatego te kolejki są takie długie. Problemy dzieci i młodzieży zgłaszających się po pomoc psychiatryczną są często przewlekłe i trudne do leczenia, do tego często dotyczą nie tylko pacjenta, ale całej jego rodziny.
Nie jest tajemnicą, że oddziały kliniczne również są przepełnione. Tymczasem 47 senatorów, w tym wiceminister zdrowia Waldemar Kraska, oraz siedmiu senatorów lekarzy głosowało przeciwko poprawce przyznającej dodatkowe 80 mln złotych na psychiatrię dziecięcą.
– To trudne do zrozumienia. Psychiatria dzieci i młodzieży jest skrajnie niedofinansowana. Mimo że staramy się stwarzać pacjentom leczonym w oddziałach psychiatrycznych warunki najlepsze z możliwych, to jednak wciąż brakuje dla nich wolnych łóżek. W szpitalu nie mamy przestrzeni na to, żeby móc przyjąć każde potrzebujące dziecko i zapewnić mu odpowiedni komfort. Większość oddziałów psychiatrycznych dla dzieci i młodzieży to miejsca o ograniczonej powierzchni, w których brakuje odpowiedniej liczby gabinetów terapeutycznych i lekarskich, sal do terapii grupowej, izolatek czy też pomieszczeń spełniających funkcje socjalne – takich jak świetlica, pokój dzienny czy sala do ćwiczeń. Marzeniem jest to, żeby pacjenci, zamiast w kilkuosobowych pokojach, mogli przebywać w salach dwuosobowych. Warunki lokalowe, mała przestrzeń i przepełnienie oddziałów to problem większości oddziałów psychiatrycznych dla dzieci i młodzieży w Polsce.
Dodatkowo każdy oddział mierzy się z brakiem personelu, który by współdzielił tę ogromną odpowiedzialność za wyprowadzanie młodych osób z kryzysu. Medycy są przeciążeni nadmiarem obowiązków, nie radzą sobie z tym, co dzieje się w oddziałach. Mimo chęci nie jesteśmy w stanie mieć nadzoru nad wszystkim. Niektórzy mają wyobrażenie, że oddział psychiatryczny to miejsce, w którym pacjent jest nieustannie obserwowany, w dzień i w nocy. Niestety, na obecnym poziomie zatrudnienia nie możemy tego zapewnić.
Kilka miesięcy temu ukazała się książka Szramy autorstwa Janusza Schwertnera i Witolda Beresia. Obraz, jaki z niej się wyłania, nie napawa optymizmem: gwałty na pacjentkach, zakrwawione prześcieradła, przemoc, dzieci w przepełnionych salach śpiące na materacach.
– Niestety, nie czytałem, docierają do mnie jedynie echa publikowanych na ten temat reportaży. Jako lekarz nie z wszystkimi tezami w nich zawartymi się zgadzam, ale chcę wyjaśnić, że oddział psychiatryczny to miejsce, w którym dzieją się ważne i trudne procesy dla młodego człowieka. Zdarza się, że pacjenci w nasilonych kryzysach emocjonalnych szukają np. możliwości dokonywania samookaleczeń w taki sposób, żeby personel nie był w stanie tego zauważyć i stosownie zareagować. To musi budzić naszą ciągłą czujność. Dlatego gdy na przykład rodzice przynoszą dziecku siatkę z ubraniami czy innymi rzeczami dla pacjenta, musimy ją sprawdzić, żeby uniknąć takich dramatów. Pacjenci mogą, powiedzmy, wyciągnąć temperówkę z piórnika i okaleczać się jej ostrzem. Czasem rzeczywiście jest tak, że prześcieradło jest zakrwawione. Ale najpierw w takiej sytuacji zajmujemy się pacjentem, a nie jego łóżkiem. Dopiero później można zmienić pościel.
Odnoszę wrażenie, że za pewne niedostatki w psychiatrii dziecięcej winę ponosimy my, dorośli. Zbyt rzadko mówimy w imieniu dzieci o warunkach ich leczenia, o ich potrzebach. One same przecież nie potrafią zadbać o siebie, zwłaszcza w kryzysie.
– Rzeczywiście jest tak, że dorosły zrobi awanturę, jeśli na oddziale dadzą mu łóżko z brudnym prześcieradłem, bo pani salowa nie miała jeszcze czasu go wymienić. Bo ma większe możliwości, jego głos jest słyszalny. Dziecka – niekoniecznie. Nie ma stowarzyszenia „nastoletnich pacjentów psychiatrycznych”, które by reprezentowało wszystkich pacjentów, walczyło o swoje prawa i zmianę warunków w szpitalach. Nie można oczekiwać od młodych ludzi tego, żeby oni walczyli, by świadczona im pomoc była na wyższym poziomie. To ważne zadanie dorosłych, by stać murem za dziećmi, by zauważać ich potrzeby i by je uznawać.
Co kryje się za słowem „uznawać”?
– To jest słowo bliskie mojemu myśleniu o tym, czego potrzebują nasze dzieci. Niezależnie od tego, w jakiej sytuacji znajduje się dziecko – czy jest w kryzysie psychicznym, ma myśli samobójcze, przeżywa lęki czy złość – ważne jest, żebyśmy uznawali jego emocje jako po prostu emocje. Nie ma w nich nic złego ani nic, co sprawia, że musimy je zmieniać lub doprowadzać do tego, żeby w ogóle ich nie było. Powinniśmy widzieć te emocje i je uprawomocniać, potwierdzać, że one są w porządku, że można się tak czuć.
Moje doświadczenie zawodowe pokazuje mi, że dzieci dorastają w świecie, w którym nie wolno się bać i złościć, że dziewczynki muszą być grzeczne, a chłopcy nie mogą płakać. A jeśli dziecko się zezłości, to w dorosłych niepotrzebnie wzbudza to niepokój, że być może z jego pociechą jest coś nie tak. Tak naprawdę tłumienie emocji to jedna z bardziej niesprzyjających rozwojowi człowieka okoliczności.
Do czego może prowadzić brak uznania i tłumienie emocji?
– Najogólniej mówiąc: do kryzysu. Mówienie dziecku, że jego naturalne zachowanie jest nieodpowiednie, że jest do zmiany, że trzeba je stłumić czy wyeliminować, sprawia, że gdy znów tak zareaguje, może pojawić się u niego poczucie winy. Jeśli dziecko całe swoje życie zbuduje na tym, żeby emocje hamować i tłumić, żeby nie spełniać swoich podstawowych potrzeb, to jeśli ten stan będzie trwał zbyt długo, prawdopodobnie będziemy mieć do czynienia z sytuacją, w której nie obędzie się bez pomocy psychiatry czy psychoterapeuty.
Tłumienie uczuć, zamknięcie ich w jakiejś szczelnej skorupie może doprowadzić do tego, że młody człowiek będzie miał myśli samobójcze, będzie się okaleczać, by „wypuścić” z siebie to napięcie emocjonalne. W skrajnych przypadkach może też podejmować próby samobójcze. Brak pozwolenia na przeżywanie może doprowadzić też do tego, że dziecko będzie szukało akceptacji w grupie rówieśników, która go zrozumie, ale jednocześnie nie będzie udzielać zdrowego, adekwatnego wsparcia emocjonalnego. Wtedy dziecko może na przykład zacząć wagarować, zażywać dopalacze czy dopuszczać się czynów karalnych. Czasem ku uciesze i akceptacji rówieśników.
Kiedy dorosłym powinna zapalić się żółta lub czerwona lampka?
– Zastanawiam się, na ile to działa tak, że w pewnym momencie pojawia się niepokojący sygnał. W moim odczuciu powinniśmy być w stałej czułej czujności wobec naszych dzieci. Powinniśmy wiedzieć, jak one się rozwijają, czy czują się szczęśliwe, czy wszystko w ich emocjach gra… Czasem jest tak, że dzieci nie dają jasnych sygnałów. Zwłaszcza wtedy, gdy były uczone, że pokazywanie emocji jest złe. Znam mnóstwo historii, w których rodzice nie dostrzegali tego, że ich dziecko jest nieszczęśliwe. Dopiero zauważali, że coś jest nie tak, gdy na jego rękach pojawiały się blizny, gdy dziecko zaczęło mówić o myślach samobójczych lub podejmować próby odebrania sobie życia itd. Historie rodzin, które do mnie trafiają, zazwyczaj są takie, że dziecko dość skutecznie ukrywa palącą się żółtą lampkę, ale trudno jest mu ukryć palące się pięć czerwonych.
Oddajmy głos dzieciom i młodzieży. O czym mówią w gabinecie?
– O cierpieniu emocjonalnym, samotności i nieuznawaniu ich emocji, czego doświadczają w rodzinie i szkole, z różnych powodów. I to nie oznacza, że ktoś ponosi za to winę. Czasem jest tak, że możliwości czy okoliczności w danej rodzinie czy danej szkole są takie, że nie jest możliwe, by potrzeby emocjonalne dziecka zostały zauważone.
Czasem tych potrzeb nie udaje się spełnić w gronie rówieśników, w szkole, a nawet w przedszkolu. Dzieje się tak, gdy na przykład dziecko nie jest zapraszane do zabawy czy na urodziny, jest wytykane palcami. To są pierwsze bolesne doświadczenia. Jeśli na dalszym etapie życia takich krytycznych momentów wydarzy się więcej, może to doprowadzić do potęgowania cierpienia i poważnych kryzysów.
Niezauważanie ich potrzeb może doprowadzić do tego, że przestaną o nich mówić, prawda?
– Tak. Znam wiele historii, gdzie nastolatek boi się mówić o swoich potrzebach. Boi się mówić, że cierpi, że jest nieszczęśliwy. Jest kilka powodów. Po pierwsze, boi się niezrozumienia ze strony swojego rodzica. Dorośli często negują cierpienie młodych ludzi, mówiąc: „Przecież wszystko masz, masz koleżanki, w szkole sobie radzisz, staramy się dać ci wszystko, czego potrzebujesz. Dlaczego miałbyś być nieszczęśliwy?”. To deprecjonowanie ich uczuć. Jeśli dziecko coś takiego usłyszy kilka kolejnych razy, może zacząć myśleć: „Aha, mama mi mówi, że nie powinienem tak myśleć i tak czuć, więc nie będę już jej nic mówił”. Zdarza się też, że dzieci mówią, że rodzice mają wystarczająco dużo kłopotów i spraw na głowie, więc oni nie chcą im dokładać swoich problemów.
Kolejny komunikat, o którym dzieci mówią, jest taki, że zarzuca się im wymuszanie uwagi, manipulowanie i „bycie atencyjnym”. Bardzo często słyszę takie zdanie: „Jeśli powiem, że czuję się źle, to koleżanka mi powie, że jestem atencyjna, że manipuluję, żeby zyskać czyjąś uwagę”. Bardzo często nastolatkowie, którzy podejmują próby samobójcze albo dokonują samookaleczeń, gdy na przykład napiszą o tym w sieci, słyszą oskarżenia: „Nie chciałeś się zabić, po prostu chcesz zwrócić na siebie uwagę”. To kolejny raz negowanie jego przeżyć i potęgowanie cierpienia.
Fundacja „Dajemy dzieciom siłę” przekazała statystyki Komendy Głównej Policji dotyczące samobójstw dzieci. W latach 2017–2019 dzieci podjęły 1987 prób odebrania sobie życia. 250 z nich było niestety skutecznych. To tak, jakby nagle zniknęło 10 klas w szkole.
– Liczba samobójstw w danej grupie jest odzwierciedleniem poziomu obecnego w niej cierpienia emocjonalnego. Niestety, w ostatnich latach odnotowuje się gwałtowny wzrost liczby podejmowanych prób samobójczych przez dzieci i młodzież. Trudno jest mówić z pełnym przekonaniem, z czego to wynika. Z pewnością mamy do czynienia z szeregiem zmian na różnych polach – społecznym, kulturowym, edukacyjnym, a nawet technologicznym, które muszą odgrywać tu rolę. Nastolatkowie podejmują próby samobójcze w różnych okolicznościach. Czasem są to akty impulsywne (np. u nastolatka pozostającego pod wpływem substancji psychoaktywnych), czasem wynikają z poczucia nieszczęścia, beznadziejności i braku wiary w zmianę swojego położenia (co jest charakterystyczne dla depresji), a czasem wynikają z głębokiego kryzysu emocjonalnego.
Podam dość drastyczny przykład: ktoś zrobił zdjęcia dziewczynie pod prysznicem w szkole po WF-ie i zaczął pokazywać je kolegom i koleżankom lub udostępniać w mediach społecznościowych. To sytuacja, która nagle powoduje w ofierze potężny kryzys. Ta trauma często przekracza możliwości danej osoby poradzenia sobie z emocjami. Dla takiego dziecka samobójstwo może wydawać się jedynym sposobem na poradzenie sobie z ogromnym bólem i wstydem. Często nawet nie ma możliwości, żeby zareagować, uchronić to dziecko przed samobójczą śmiercią. To sytuacje niezwykle dramatyczne.
Znów wracamy do uznawania uczuć młodego człowieka. Do szanowania tego, co przeżywa, i prawa do wyrażania emocji czy własnego zdania.
– Może powiem coś, co zabrzmi dosyć dziwnie, niemniej dla mnie jest bardzo ważne. To, że mamy do czynienia z tak ogromnymi potrzebami z zakresu zdrowia psychicznego dzieci i młodzieży, nie wynika z niedoboru psychiatrów, braku leków przeciwdepresyjnych czy niedostatecznej liczby materaców w szpitalach psychiatrycznych. Oczywiście psychiatrzy, leki i miejsca w szpitalach psychiatrycznych są bardzo potrzebne, ale nie stanowią one rozwiązania problemu, służą raczej łagodzeniu jego konsekwencji. Potrzebujemy zatem przede wszystkim szeroko zakrojonej dyskusji o tym, dlaczego nasze dzieci tak cierpią. Jakie są tego przyczyny? Ekonomiczne, światopoglądowe, kulturowe, społeczne? Może to wina tego, że szkoła doznała przeobrażeń w ostatnich latach, że zmienił się model rodziny? Te wszystkie elementy wymagają refleksji.
Na pewnym etapie psychiatrzy są potrzebni. Ale tej potrzeby można będzie uniknąć, gdy będziemy wiedzieć, co dzieci przeżywają i czego im brakuje: relacji, uwagi, poświęconego czasu, zauważenia ich emocji i uczuć.