Niedawno został opublikowany raport „MŁODE GŁOWY. Otwarcie o zdrowiu psychicznym” Fundacji UNAWEZA. W jego podsumowaniu możemy przeczytać, że młodzi ludzie zmagają się ze skrajnie niską samooceną, brakiem poczucia sprawczości, bezradnością, skarżą się na samotność.
– Można powiedzieć, że wielu młodych ludzi jest bardzo nieszczęśliwych. Ich poczucie własnej wartości, sensu w życiu, doświadczanego wpływu na swoje życie i na świat jest bardzo osłabione. Młodzi ludzie często zastanawiają się, czy są warci czyjejkolwiek uwagi, czy są atrakcyjni dla rówieśników, czy dostrzegane są ich osiągnięcia itd. Okazuje się, że wiele młodych osób, gdyby pytać je, co myślą na swój temat, przedstawia obraz, który potrafi zaskakiwać. „Jestem niewart miłości”, „jestem brzydka”, „jestem głupi”, „nie znaczę nic dla nikogo”. Warto sobie uzmysłowić, że taki sposób myślenia o sobie jest w istocie źródłem ogromnego cierpienia i towarzyszą mu zazwyczaj skrajnie negatywne emocje. Poczucie samotności, lęk przed odrzuceniem, poczucie winy, wstyd, złość (a czasem wręcz nienawiść) do samego siebie. Szczególnie trudne jest to, że ten rodzaj oceny jest często trwały i pozornie niezmienialny. Nie wystarczy wówczas powiedzieć komuś: „głuptasie, oczywiście, że jesteś kochany” lub „w ogóle nie jesteś brzydka”. Ktoś, kto ma silne przekonanie o trafności swoich ocen, będzie sprzeciwiał się każdej informacji z zewnątrz, która miałaby na celu zmienić osąd o nim samym. Ten rodzaj myślenia często nie jest okresowo występującą myślą przebiegającą przez głowę, ale stałą narracją, która wpleciona jest w rzeczywistość nastolatka w całej jej rozciągłości.
A słowa często kreują naszą rzeczywistość.
– Dokładnie! Można powiedzieć o kilku ciekawych zjawiskach w psychologii, które trochę tłumaczą, jak do takiego kreowania rzeczywistości dochodzi. Przychodzi mi na myśl koncepcja samospełniającej się przepowiedni, czyli zjawiska, w którym nasz sposób myślenia zwiększa prawdopodobieństwo zachowywania się w sposób zgodny z tym, jak myślimy. Czyli jeśli przystępuję do wykonania jakiegoś zadania z założeniem, że zadanie będzie trudne, a ja zawiodę, to zwiększam prawdopodobieństwo tego, że zachowam się w sposób, który właśnie do tego doprowadzi. Jako drugie zjawisko można podać tzw. efekt potwierdzania, czyli skłonność do zauważania i kierowania uwagi w stronę zdarzeń, które potwierdzają nasze przekonania przy równoczesnym ignorowaniu dowodów, które wskazują na coś zupełnie przeciwnego. Jeśli jestem zatem dzieckiem, które myśli o sobie „jestem głupi”, to wówczas wszystkie zdarzenia, które mogą potwierdzać moje przekonanie (np. otrzymanie negatywnej oceny ze sprawdzianu) będą przyjmowane jako „prawda objawiona”, natomiast zdarzenie, które można zinterpretować na swoją korzyść (np. dostałem piątkę ze sprawdzianu) zostanie albo pominięte, albo zbagatelizowane (np. dostałem piątkę, bo sprawdzian był prosty, a to wcale nie zmienia tego, że ja wciąż jestem głupi).
Zatem rzeczy, które się wydarzają w otoczeniu takich osób, zamiast dostarczać dowodów na to, że ich ocena jest nietrafna, zostają przepuszczone przez „wewnętrzny filtr” i w efekcie wzmacniają szkodliwą opinię o sobie samym.
Co może być przyczyną skrajnie niskiej samooceny?
– Niską samooceną charakteryzują się osoby, które otrzymują liczne negatywne informacje zwrotne na swój temat. To dzieci, które doświadczają przemocy emocjonalnej, które nie doświadczają troski, opieki, zainteresowania. To tacy młodzi ludzie, którzy nie doznają miłości, są samotni, nieustannie krytykowani. Szczególnie druzgocące dla samooceny człowieka jest doświadczanie tego we wczesnym okresie życia. Wtedy, kiedy powstają fundamenty naszego myślenia o sobie, o świecie i o innych.
Brak poczucia sprawczości, samotność, bezradność, złe myślenie o sobie. To brzmi jak samonakręcająca się spirala, która może doprowadzić do katastrofy. O ile już nią nie jest.
– Te obszary są z sobą ściśle skorelowane. Dziecko, które nie ma adekwatnego poczucia własnej wartości, jest dzieckiem, które z dużym prawdopodobieństwem będzie samotne i bezradne wobec swojego doświadczenia. Jeśli nie ma życzliwego lustra społecznego, w którym mogłoby się przejrzeć i zweryfikować osądy na swój temat, to ciężko je będzie wyciągnąć z takiego ciągu myśli. Dopiero relacja z kimś życzliwym, zaufanym może być szczeliną, przez którą wejdą słowa zmieniające, naprawiające ten wykrzywiony obraz samego siebie.
Dla wielu dzieci takim „bezpiecznym dorosłym” staje się terapeuta czy lekarz. Pan też ma doświadczenie bycia „tym dobrym”.
– W istocie. Moje refleksje w ostatnim czasie dotyczą jednak tego, gdzie się podziewają wszyscy inni „bezpieczni dorośli”. Przy tej okazji chciałbym zwrócić uwagę na zauważane przez nas pewne zjawisko pojawiające się u rodziców. Są bowiem tacy dorośli, którzy widzą, że dziecko cierpi i jest nieszczęśliwe, ale boją się z nim o tym rozmawiać. Zapewniają mu pomoc terapeuty czy psychiatry, czasem naprawdę bardzo szybko i z troski. To taki sposób unikania, łatanie samotności czy cierpienia dziecka lekarzem czy też innym specjalistą. Zdarza się także, że rodzic przyprowadza do mojego gabinetu dziecko czy nastolatka i mówi: „To może ja wyjdę, mojemu dziecku będzie łatwiej porozmawiać z panem bez mojej obecności”. I owszem, czasem w tym komunikacie jest troska o dziecko, żeby miało komfort rozmowy, ale o wiele częściej jest w tym lęk przed rozmawianiem i dowiadywaniem się bolesnych faktów z życia swojego dziecka. A cierpienie, oprócz tego, że może być leczone w gabinecie psychiatry czy psychoterapeuty, „leczy się” przede wszystkim relacjami z najbliższymi.
Czego boją się młodzi ludzie w relacji z dorosłymi, z rodzicami?
– Mam przywilej prowadzić grupę terapeutyczną dla młodzieży. Rozmawialiśmy z nimi niedawno o tym, co by było, gdyby ci młodzi ludzie poszli na terapię rodzinną. Większość z tych nastolatków, którzy mają nasilone problemy emocjonalne, odpowiada, że nie wytrzymaliby wspólnej – z terapeutą i rodzicami – rozmowy. Albo pojawiają się wśród nich takie głosy, że mogliby najeść się wstydu lub że byłoby to spotkanie pełne napięcia. Ci młodzi ludzie twierdzą czasem, że rodzice w obecności specjalistów potrafią się zachowywać zupełnie inaczej niż za drzwiami gabinetu. Obawiają się także, że rzeczy wypowiedziane i usłyszane u specjalisty będą wykorzystane przeciwko nim samym. Myślę, że mamy do czynienia ze złożonym zjawiskiem. Z jednej strony mamy rodziców, którzy się obawiają, ale mamy też dzieci, które żyją w lęku przed bliskością z rodzicami.
A co mówią dorośli o swoich lękach? Czego się boją?
– Mówią wprost, że boją się rozmawiać ze swoimi dziećmi o okaleczeniach, próbach samobójczych, ich emocjach, zachowaniach. Boją się, że po takiej rozmowie będzie jeszcze gorzej, że te kłopoty się nasilą. Nie wiedzą też, jak się zachować w obliczu np. autoagresji nastolatka. Nikt ich nie nauczył tego, jak radzić sobie z problemami emocjonalnymi – i swoimi, i dziecka. Czasami słyszę od rodziców, że gdyby ich dziecko cierpiało na jakąś chorobę somatyczną, to byłoby o wiele łatwiej. Rodzicowi raczej łatwo wpaść na to, że gdy dziecko będzie miało uraz, to należy jechać z nim na najbliższy SOR, a jak na zdjęciu rentgenowskim okaże się, że jest złamanie kości, to należy założyć gips i unieruchomić kończynę. Natomiast gdy dziecko mówi o braku sensu życia i o niskim poczuciu wartości, rodzice czują się zupełnie zdezorientowani i nie wiedzą co robić. Gdy sami byli w wieku swoich dzieci, w podobnych sytuacjach mogli słyszeć znane chyba wszystkim słowa: „tego kwiatu jest pół światu”, „wszystko masz, na co ty narzekasz”, „inni mają gorzej”, „twoje problemy to nie są problemy” itd. Używają zatem często takich frazesów wobec własnych dzieci. Takie komentarze są co najmniej nieskuteczne, a często tylko pogłębiają kryzys młodego człowieka.
Te słowa mają moc sprawić, że dziecko poczuje się nieważne, odrzucone, a jego problemy – zbagatelizowane. Kiedyś już rozmawialiśmy na temat uprawomocniania emocji.
– Bo cały czas krążymy wokół tego, że młodzi ludzie chcą po prostu być zauważeni. Ale – uwaga – zauważeni z całym ich bagażem, tożsamością, sprawami, które są dla nich ważne. Są tacy rodzice, którzy zapewniają swojemu dziecku przysłowiowy wikt i opierunek, ale nie są w stanie wejść w głęboką, zażyłą relację ze swoim dzieckiem. Zauważają zatem swoje dzieci, ale tylko częściowo. Są też tacy rodzice, którzy patrzą na swoje pociechy przez pryzmat swoich własnych lęków, oczekiwań i pragnień. Oni „zaprojektowali” sobie to, jak dziecko ma wyglądać, jak się zachowywać, kim być i co robić w życiu. Można powiedzieć, że wówczas swoich dzieci nie widzą.
Niedawno w gronie terapeutów rozmawialiśmy o tym, że wydaje się, iż w historii ludzkości żyjemy w czasach, które są najbezpieczniejsze. Mamy wysoko rozwiniętą medycynę, niski odsetek umieralności noworodków, żyjemy we względnie spokojnych okolicznościach. Natomiast poziom lęku i niepokoju wydaje się największy w historii! Rodzice boją się, żeby ich dziecko się nie uderzyło, nie zjadło czegoś niezdrowego, żeby nie zjeżdżało za szybko ze zjeżdżalni itd. Dzieci wychowują się obecnie pod okiem zalęknionych rodziców. I przejmują te lękowe zachowania.
Naszym, dorosłych, zadaniem jest pomagać osiągać dzieciom ich własny potencjał, a nie odlewać je z formy naszych własnych wyobrażeń i życzeń.
Co jeszcze kryje się za lękiem dorosłych?
– Rodzice boją się opinii, oceny. Ktoś może pomyśleć, że skoro jego dziecko ma problemy emocjonalne, to on jest na pewno złym, niekompetentnym rodzicem. Istnieją też mechanizmy wyparcia tego, co trudne, bo zmierzenie się z emocjami dziecka mogłoby na przykład oznaczać, że to, że ono cierpi, jest poniekąd moją winą, że ja w jego cierpieniu biorę aktywny udział. Jest też problem społecznej stygmy – co, jeśli sąsiedzi zobaczą pod naszym domem karetkę pogotowia? Albo dowiedzą się, że moje dziecko jest po próbie samobójczej, okalecza się, ma kłopoty w szkole? Coraz częściej mówimy o uprawomocnieniu emocji dziecka. Ale rzadko mówimy o tym, że jeśli taki rodzic pójdzie do swojego ojca czy matki, przyjaciela, innego dorosłego, by podzielić się tym, co trudne, to bardzo często usłyszy, że to tylko wymyślanie kłopotów, że znów – inni mają gorzej itd. A co dopiero, gdy ktoś zgłosi się po pomoc do psychiatry czy psychoterapeuty… Wciąż, niestety, przypina się łatkę wariata komuś takiemu. Zauważamy też, że niektórzy rodzice wolą chodzić do neurologów dziecięcych i tam próbują psychiatrycznie leczyć swoje pociechy. Bo schorzenia neurologiczne łatwiej się „przyjmą” w społeczeństwie.
Unieważnia się więc emocje dzieci, ale też i rodziców.
– Moje doświadczenie płynące z prowadzenia grup wsparcia dla rodziców pokazuje mi, że oni rzadko otrzymują pomoc ze strony otoczenia. Najbliżsi nie rozumieją ich kłopotów, rozterek, emocji. Często na naszych spotkaniach padają słowa, że dopiero to miejsce jest dla nich bezpieczne – bo są „sami swoi”, czyli osoby, które mierzą się z podobnymi trudnościami w domu, szkole, pracy.
Mówiliśmy o samotności młodzieży, a dochodzimy do stwierdzenia, że samotni są także rodzice, którzy mierzą się z kryzysami swoich dzieci.
– Na pewno mierzymy się z pewnym kryzysem więzi emocjonalnych. Mamy do czynienia z coraz większą liczbą pozornych relacji. Może i są takie dzieci, którym nic nie brakuje, oprócz właśnie – więzi z rodzicami. Rodzice nie wykształcają więzi emocjonalnej z dziećmi. Bo nie ma rozmowy o tym, jak kto się czuje, nie opowiada się o pasjach, marzeniach, uczuciach, pragnieniach. Coraz częściej widać nastawienie na taki, hm, nazwijmy to „praktyczny aspekt życia”.
Wyobrażam sobie, że najpierw pandemia koronawirusa, przedłużające się lockdowny i nauczanie zdalne, później konflikt na Ukrainie, teraz dodatkowo wysoka inflacja – to wszystko może potęgować lęki, zarówno u dzieci, jak i dorosłych.
– Bo człowiek jest tak skonstruowany, że kiedy się boi, to ma ograniczone możliwości tworzenia emocjonalnych więzi. Jeśli rodzic jest np. lękowo skupiony na dziecku (czy mu się nic nie stanie, co z niego wyrośnie itd.), to tym samym przysłania sobie możliwość tworzenia relacji. Jestem też zdania, że za potęgowanie lęku i innych trudnych emocji odpowiada wiele różnych zjawisk o charakterze kulturowym i społecznym (np. efekty transformacji ustrojowej, zmiany gospodarcze, zmiany kulturowe w kontekście np. roli kobiety i mężczyzny oraz struktury rodziny). Przykładowo współcześnie obserwujemy, że matka, oprócz tego, że ma wciąż dbać o ognisko domowe i wychowywać dzieci, dostała też do ręki szpilki i skórzaną teczkę i musi chodzić do pracy, rozwijać karierę, dążyć do (źle rozumianej) samorealizacji. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że dla większości kobiet to nie jest kaprys, a raczej zwykła konieczność pracy – z jednej pensji ciężko utrzymać kilkuosobową rodzinę. W tym samym czasie rola ojca nie zmieniła się równie mocno co rola kobiety – mężczyźni mają jeszcze sporą drogę do przebycia, jeśli chodzi o angażowanie się w życie rodzinne i opiekę nad dziećmi. Myślę, że wciąż, w kontekście transformacji ustrojowej, gonimy Zachód. Jeszcze nie doszliśmy do tego poziomu rozwoju gospodarczego, dlatego też jesteśmy jednym z narodów w czołówce, jeśli chodzi o liczbę godzin spędzonych w pracy. Tempo życia przyspieszyło, wszyscy tracimy na siebie uważność. A to nie pozostaje bez wpływu na więzi rodzinne i życie emocjonalne naszych dzieci.
---
BARTŁOMIEJ TAUROGIŃSKI
Lekarz, specjalista w dziedzinie psychiatrii dzieci i młodzieży, specjalista w dziedzinie psychoterapii dzieci i młodzieży, certyfikowany psychoterapeuta poznawczo-behawioralny. Na co dzień pracuje m.in. w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie. Jest prezesem Fundacji Kontekst