Logo Przewdonik Katolicki

Chorzy – ziemia niczyja

Karolina Krawczyk
fot. Image Source/Getty Images

Rozmowa z o. Stanisławem Wysockim o pracy kapelana szpitalnego, byciu obecnym dla wszystkich i braku pomysłu na duszpasterstwo chorych

Jeden z Ojca pierwszych pacjentów, Giuseppe, poprosił Ojca o to, by „pomóc mu umrzeć”.
– Muszę przyznać, że tamto spotkanie było punktem zwrotnym w całym moim kapłańskim życiu. To było w szpitalu w Rzymie. Pracowałem tam, żeby móc się utrzymać na studiach doktoranckich. Szpital był niedaleko uczelni, więc razem z moim współbratem zdecydowaliśmy, że spróbujemy przez rok popracować właśnie jako kapelani. No i tam poznałem mojego Józia, zresztą bardzo pobożnego człowieka. Pewnego razu zostałem do niego wezwany – ale on już był po spowiedzi, przyjął sakrament namaszczenia, Komunię Świętą… Nie wiedziałem, co jeszcze mogę mu „zaproponować”. Zapytałem więc, czego potrzebuje. A on wtedy właśnie odpowiedział: „Pomóż mi umrzeć”.

O czym się myśli, gdy pierwszy raz słyszy się takie słowa?
– W pierwszej chwili poczułem zagubienie. Zacząłem więc uciekać do utartych formułek: może pomodlimy się wspólnie? A może odmówimy taką i taką modlitwę? Może litanię? A on odpowiadał za każdym razem „nie”. A potem dodał: „Po prostu usiądź i bądź przy mnie”.

Usiadł Ojciec i…?
– Starałem się nie zaburzyć tej ciszy, która zapadła, ale też tej więzi, która zaczęła się tworzyć. Delikatnie trzymałem go za rękę.

A w Ojca głowie co się działo?
– Ja wtedy zrozumiałem, że na nic mi tytuły, doktoraty i nauka. Mówiłem do siebie: „I co, wielki naukowcu? Na co ci te wszystkie mądre słowa, jak on nie chce ani twoich kazań, ani referatów. On chce, żebyś po prostu przy nim posiedział”. Po tym spotkaniu z moim Józkiem podjąłem decyzję, że wchodzę w to na całego. Miałem zostać kapelanem na rok, a wyszło z tego dwadzieścia siedem lat…

Pierwsze doświadczenia szpitalne zbierał Ojciec we Włoszech. Jak było tam, a jak po powrocie do Polski?
– Przede wszystkim w czasie pobytu w Rzymie mieszkaliśmy w tym szpitalu. Byliśmy tam dwadzieścia cztery godziny na dobę, zawsze dostępni, pod ręką. Szpital był naszym domem. Wiedzieliśmy o wszystkim, co dotyczyło pacjentów, a personel traktował nas jak „swoich” księży. To nie jest tak, że wszyscy tam byli wierzący czy praktykujący – oj nie. Ale jeśli ktoś ma potrzebę porozmawiania, to przecież nie powiem mu, że nie mogę albo nie chcę. Pamiętam taką sytuację, gdy pewna kobieta, muzułmanka, była na porodówce, miała komplikacje w związku z ciążą. Jej mąż siedział przed szpitalem, na dywaniku, odwrócony w kierunku Mekki i się modlił. Innym razem pewna kobieta cierpiała na straszne bóle głowy. Jej mąż wołał mnie, żebym chociaż potrzymał rękę na jej głowie. Gdzieś po dwóch czy trzech tygodniach ci małżonkowie do mnie wrócili. Okazało się, że byli prawosławni. Dostałem od nich przepiękną wyszywaną kapę, jako podziękowanie za chwile wsparcia.

A jak posługa kapelana wygląda w Polsce?
– Cóż, muszę powiedzieć, że nie jest idealnie. Pierwszą rzeczą, którą zmieniłem w posłudze kapelana, była godzina obchodu. Mój poprzednik wychodził z klasztoru do szpitala około piątej trzydzieści rano, wracał po godzinie, dwóch. Ja w takim rytmie wytrzymałem może tydzień. Już po doświadczeniach z Włoch wiedziałem, że taki system nie ma większego sensu. O szóstej rano pacjenci dopiero się budzą, pielęgniarki podają leki, jest czas na poranną toaletę, przygotowanie do badań itd. Nie ma przestrzeni i czasu na to, żeby pobyć z chorym, nie mówiąc o głębszej rozmowie czy wysłuchaniu spowiedzi. Dlatego postanowiłem, że będę w szpitalu od piętnastej do (minimum) dwudziestej pierwszej. Cały czas. Najpierw chodziłem z Komunią Świętą, a później robiłem „drugą rundę”, ale po to, żeby po prostu pobyć, zatrzymać się na dłużej, porozmawiać. Zawsze witałem się słowami „dzień dobry, szczęść Boże”. Żeby – kto chciał – mógł swobodnie wybrać sobie sposób, w jaki mi odpowiedzieć. Tego mnie nauczono we Włoszech – że mam być obecny dla wszystkich.

Ta Ojca dyspozycyjność w szpitalu sprawiła, że nie było Ojca w klasztorze przez minimum pół dnia. A to, delikatnie rzecz nazywając, nie spotkało się z entuzjazmem współbraci. Boli to Ojca?
– Prawda jest taka, że ja szpital traktowałem jak swoją parafię. Zawsze było co robić. Myślę, że mogę podać taki przykład: nieraz zdarzało się, że obecnego wicepremiera Władysława Kosiniaka-Kamysza, a wtedy lekarza w „moim” szpitalu, spotykałem np. już wieczorem, gdy chciałem wracać do klasztoru. No i Władziu podchodził do mnie i mówił, że jakiś pacjent na przykład nie ma piżamy, pampersów (bo to były czasy, kiedy pacjenci sami musieli kupować sobie pampersy), albo że trzeba do kogoś podejść z sakramentami czy porozmawiać. No więc zawracałem… Taka to była praca. Powiem szczerze, że czasami unikałem spotkań z Władkiem, bo wiedziałem, że zawsze mi znajdzie coś do roboty.

Wróćmy do współbraci.
– Nie o wszystkim chcę mówić, ale na pewno jest tak, że po czasie skóra się robi gruba jak u nosorożca, człowiek się uodparnia na niektóre docinki. Mój przełożony wiedział, że od około czternastej już mnie w klasztorze nie będzie, a także zawsze, gdy dostanę wezwanie ze szpitala – po prostu jeśli tylko był telefon – zostawiam wszystko i udaję się do chorych.

Tego się chyba oczekuje od kapelana, a nie siedzenia w klasztorze?
– Myślę, że podejście współbraci wynikało z tego, że poprzednicy mieli inny styl pracy. Rano byli w szpitalu, a potem wracali do klasztoru i mogli podejmować dodatkowe obowiązki. Ja jednak zadecydowałem, że moja posługa w szpitalu będzie wyglądała nieco inaczej.

Pojawił się też pomysł wolontariatu w szpitalu, co Ojcu z sukcesem udało się zorganizować i prowadzić aż do czasu pandemii, przez wiele lat.
– I to niestety czasem prowokowało różne docinki. A nie daj Boże ukazał się właśnie jakiś wywiad albo udało się zorganizować jakiś transport pampersów z Włoch czy inną akcję… Wtedy pojawiała się zazdrość. Jednak zawsze sobie powtarzałem, że jeśli to jest dzieło ojca Stanisława, to się rozleci. A jeśli to jest Ewangelia, to ze wszystkim sobie poradzimy. „Bo byłem chory, a odwiedziliście mnie…” – to Jezus mówił, że chorych trzeba odwiedzać, że trzeba z nimi być. Nie mam żalu do współbraci. Może czasem czułem rozgoryczenie, ale nie noszę urazy. Wiem, po co to wszystko robię, kto jest Gospodarzem w tej mojej „parafii”.

Czy to dlatego powstał Wolontariat Świętego Eliasza, żeby chorzy nie musieli być sami w swojej chorobie? W różnych wywiadach podkreślał Ojciec, że ludzie są chorzy także na samotność.
– O tak. Ale myślę, że to „choroba” dotykająca nie tylko tych, którzy są w szpitalu. Gdy ktoś leży chory, a co gorsza, leży w szpitalu oddalonym wiele kilometrów od domu, to tak naprawdę jego rodzina nie jest w stanie odwiedzać go codziennie. Zakładając, że chory ma rodzinę i dobre relacje w niej. A nasi wolontariusze byli w szpitalu, nigdzie się nie spieszyli.

To chyba dobry model i też pomysł na coś w rodzaju duszpasterstwa szpitalnego? Wyobrażam sobie, że mimo szczerych chęci Ojciec nie byłby w stanie pomóc czy wysłuchać wszystkich potrzebujących. Ten szpital nie należy do najmniejszych.
– Na pewno dzięki wsparciu wolontariuszy miałem więcej czasu na moje kapłańskie obowiązki, czyli na udzielanie Komunii czy sakramentu namaszczenia chorych, spowiadanie, odprawienie Mszy w szpitalu. Wolontariusze mówili mi, do kogo jeszcze powinienem pójść, bo na przykład ktoś poprosił o kapelana. Zajmowaliśmy się także organizowaniem konkretnej, celowanej pomocy dla chorych, którzy potrzebowali dodatkowego wsparcia – chociażby kupowaliśmy im wspomniane wcześniej pampersy i wszystko to, co było im potrzebne. Bez wolontariuszy nie byłoby to możliwe.

Dwadzieścia siedem lat pracy jako kapelan. Pracował Ojciec we Włoszech, zna realia posługi w Niemczech, Irlandii, pracował Ojciec także przy innych projektach, na przykład podczas wojny w Kosowie, pomagał ofiarom trąby powietrznej pod Częstochową… Ile razy ktoś „z góry” pytał Ojca o to, co powinno się zmienić w duszpasterstwie chorych?
– Tutaj w Krakowie?

Tak. Przełożeni? Biskup? A może ktoś inny z episkopatu? Wydaje mi się, że jednak miałby Ojciec „coś” do przekazania jako praktyk.
– No cóż… Jeśli mam być szczery, to nikt mnie nie pytał.

Chorzy – ziemia niczyja?
– Trochę tak. Brakuje pomysłu na to, jak to duszpasterstwo chorych powinno wyglądać. Wiadomo, że są kapelani oddani swojej pracy, ale z drugiej strony mogę powiedzieć, że pewnie jakieś 80–85 proc. kapelanów ma inne obowiązki – grupy parafialne, katechezę, konfesjonał itd. Siłą rzeczy nie są w stanie np. mieszkać w szpitalu, a to było moją codziennością we Włoszech. Tam też inaczej podchodziło się chociażby do Światowego Dnia Chorego, który mamy w Kościele 11 lutego. Jan Paweł II pisał co roku list do chorych. Przed tym świętem zawsze dzwonił do nas ktoś z kurii i pytał, ile egzemplarzy tego listu potrzebujemy dla naszych podopiecznych – czy osiemset, czy może tysiąc… Te listy przychodziły do szpitala i my je rozdawaliśmy chorym. Tego samego spodziewałem się w Polsce. Pamiętam, że w pierwszym roku po powrocie do Polski na początku lutego sam poszedłem do kurii na Franciszkańską i pytałem, co z tym listem. Nikt nie wiedział, o co mi chodzi…

Przykro to słyszeć i trudno skomentować. Tym bardziej, że Jan Paweł II bardzo cenił sobie modlitwę osób chorych
– Nieraz zdarzało się, że dzwonił ktoś „od papieża” i prosił nas, kapelanów, o to, żeby nasi chorzy modlili się w jakiejś intencji… A wracając do listów – nie ma co ukrywać, potrzeb jest sporo, rąk do pracy coraz mniej. Ostatecznie te listy sami drukowaliśmy i rozdawaliśmy chorym w „moim” szpitalu, razem z jakimś drobiazgiem, jakimś serduszkiem, kartką z życzeniami, słowami wsparcia. We Włoszech też było swego rodzaju normą, że biskup odwiedzał szpital raz, dwa razy w miesiącu. Zazwyczaj bez zapowiedzi. Po prostu dzwonił i pytał, czy może wpaść, albo po prostu przychodził. W Krakowie biskup do szpitala przyszedł bodajże dwa, trzy razy, ale… na przestrzeni dwudziestu lat. I to był raczej znany nam wszystkim klimat wizytacji, a nie braterskiego spotkania i duszpasterskiego towarzyszenia. Choć muszę przyznać, że ilekroć byłem w pobliżu kurii na Franciszkańskiej, a był to tzw. dzień kapłański, czyli czwartek, zawsze mogłem przyjść do kard. Dziwisza i zamienić kilka słów, porozmawiać o naszym wolontariacie czy o tym, co w szpitalu. I kardynał zawsze, przy różnych okazjach mi powtarzał, że to, co robimy, jest bardzo ważne. Wspierał mnie i moich wolontariuszy. Obecnie nie ma takiej możliwości, żebym „z ulicy” wszedł do kurii. Na kilka minut rozmowy z arcybiskupem czeka się tygodniami.

W takim razie ja zapytam o to, jak Ojca zdaniem powinna wyglądać posługa kapelana. Od czego zacząć zmiany?
– Myślę, że ważne jest to, żeby kapelani mogli spotykać się w swoim gronie w miarę regularnie – bo tego też w Krakowie nie było i nie ma. Nie chodzi mi o rekolekcje, a raczej o ciągłe podnoszenie swoich kompetencji – czy to poprzez wykłady, rozmowy ze specjalistami, jakieś warsztaty psychologiczne czy z komunikacji (zwłaszcza dla młodych księży). Żeby kapelani czuli, że nie są sami z tym, czego doświadczają w szpitalu, żeby mogli podzielić się swoimi spostrzeżeniami z kimś, kto pracuje w tym samym lub podobnym miejscu. A później można myśleć chociażby właśnie o organizowaniu wolontariatu. Moje doświadczenie pokazuje mi, że kapelan musi mieć czas, by po prostu posiedzieć z chorym, czasem go pogłaskać, potrzymać za rękę, albo tak jak powiedział mi mój Józek – pomóc odejść. A tego nie zrobi się w minutę czy pięć. Trzeba po prostu wrócić do tego, co mówi Ewangelia i Jezus, chociażby w przypowieści o miłosiernym Samarytaninie. Dla chorych trzeba mieć czas.

---

O. STANISŁAW WYSOCKI
Karmelita, wyświęcony w 1985 r., przez 27 lat pracował jako kapelan szpitalny, najpierw w Rzymie, później w krakowskim szpitalu im. Józefa Dietla przy ul. Skarbowej. Założyciel oraz prezes zarządu Wolontariatu św. Eliasza w Krakowie

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki