Kiedy mówi się o kulturze chrześcijańskiej, brzmi to dość abstrakcyjnie. W kontekście aktualnego sporu kulturowego o przyszłość Polski i Europy wolimy używać prostego podziału: wierzący i ateiści, tworząc w ten sposób dwa jasno zarysowane fronty.
Dla sprawiedliwej oceny sytuacji potrzebne jest jednak wprowadzenie trzeciej grupy osób. Jej zauważenie jest też o tyle ważne, że może się okazać – zupełnie paradoksalnie – że na pewnym poziomie możemy odnaleźć się w niej wszyscy. A paradoks polega na tym, że możemy się w niej odnaleźć zarówno z pozycji wiary, jak i niewiary. I nie będzie to proste szukanie tego, co nas łączy, i to pomimo różnic, ale coś zdecydowanie bardziej fundamentalnego, określającego nasze życie znacznie głębiej niż zaproponowany aktualnie podział obozów w kulturowej wojnie. Odnalezienie trzeciej kategorii odróżniającej od siebie ludzi porównałbym do dwóch rosnących obok siebie drzew: silnie odznaczających swoje różnice w budowie liści, kształcie pnia i gałęzi, a znacznie mniej odróżniających się – przynajmniej na pierwszy rzut oka – w budowie swoich korzeni.
Mam na myśli sposób myślenia, który w Polsce reprezentował na przykład Leszek Kołakowski. Nie był człowiekiem wierzącym, a jeśli nawet podejrzewać niektóre jego wypowiedzi za przemawiające wyraźnie na korzyść wiary, nie był on dosłownie człowiekiem Kościoła. Oczywiście Kołakowski rozwijał swój sposób myślenia w wielu obszarach, także w kontekście chrześcijaństwa i szeroko rozumianej religijności. Była to dość zawiła intelektualnie droga wzrostu. Efekt końcowy był jednak taki, że mieliśmy do czynienia z niezwykle mądrym człowiekiem, który – z pozycji zewnętrznej wobec instytucji Kościoła – ogromnie doceniał chrześcijaństwo. Uważał sposób myślenia zaproponowany przez Ewangelię Chrystusa za wysoko wysublimowaną filozofię godności człowieka. W eseju Chrystus wyśmiany, opublikowanym po jego śmierci, napisał wprost o potrzebie chrześcijaństwa dla zachowania w Europie i w ogóle w świecie kultury najbardziej zabezpieczającej godność człowieka. Obok Kołakowskiego znalazłoby się oczywiście jeszcze sporo innych przykładów wielkich postaci polskiej kultury, których nie udałoby się nam wpisać w jedną ze stron aktualnego kulturowego sporu w układzie: wierzący kontra niewierzący.
Ze względu na takie osoby jak Leszek Kołakowski, których w Europie naprawdę nie brakuje, powinniśmy mówić o kategorii ludzi, którzy są ludźmi niewierzącymi, a jednak doceniają kulturę chrześcijańską, a nawet stawiają ją na najwyższy piedestał. To są ci ludzie, którzy rozumieją, że nie ma rzeczywistej alternatywy dla kultury chrześcijańskiej w Europie. Każda inna będzie umniejszeniem czegoś, co chroni człowieka. To ci autorzy, którzy usilnie argumentują, że cała kultura europejska, która rzeczywiście wyrasta z różnych korzeni – ze szczególnym uwzględnieniem tych greckich i rzymskich – zasadniczo przepojona jest myśleniem chrześcijańskim. I dzięki chrześcijaństwu dorosła ona do najdoskonalszego w dziejach ludzkości ujęcia tego, kim jest człowiek, jaka jest godność osoby ludzkiej i do stworzenia praw, które ją chronią.
Trzecią grupą ludzi są więc ci, którzy nie są a-teistami w sensie skrajnym. Nie walczą z Bogiem i Kościołem, a nawet więcej: są wdzięczni chrześcijaństwu za jego wkład w rozwój kultury europejskiej. Wielu z nich nie wyobraża sobie świata bez chrześcijaństwa. A na pewno nie takiego, jaki udało się zbudować w pozytywnym sensie tego słowa. To tych ludzi zaprosił papież Benedykt XVI,
aby dołączyli do modlitwy o pokój w Asyżu. Obok przedstawicieli innych religii w spotkaniach uczestniczą od tego czasu przedstawiciele środowisk ludzi niewierzących. Z tym zastrzeżeniem, że muszą to być ludzie szczerze poszukujący prawdy; ludzie, którzy nie lekceważą chrześcijaństwa tylko dlatego, że jest to religia, którą reprezentuje Kościół; ludzie, którzy nie wpisują się w prostacki antyklerykalizm, który mówi Kościołowi „nie, bo nie”.
Zauważenie tej grupy ludzi przez papieża Benedykta XVI było podyktowane docenieniem tych, którzy mają prawe sumienie, a mimo to – z różnych powodów – nie wyznają wiary w Boga. Był jednak także inny cel zaproszenia ich do Asyżu: zaproponowanie ludzkości trzeciej obok „wierzący” i „ateiści” kategorii ludzi – „szczerze poszukujących prawdy”. Papież Benedykt uznał, że budowanie pokoju, a więc poszukiwanie wspólnej płaszczyzny współistnienia ludzi, nie może pomijać osób niewierzących, które szukają wspólnego dobra. Podkreślił w ten sposób, że podstawowym kryterium uznania człowieka za tego, który naprawdę chce i może skutecznie budować pokój, jest posiadanie prawego sumienia. A nawet więcej, ten sam papież pisze, że także ludzie wierzący muszą o to sumienie dbać, aby nie byli tylko wierzącymi z nazwy, a w sercu oddalonymi od prawdy. Bo tylko ludzie prawego sumienia są w stanie budować pokój. Wojny wszczynają niestety także ludzie wierzący. A niewierzący z kolei nie zawsze są ich zwolennikami. Mimo okropnej historii, która przypomina nam o ateistycznych totalitaryzmach, które pochłonęły miliony ludzkich istnień. Nie były to jednak systemy oparte na niewierze, ale na czymś więcej: na skrajnym a-teizmie, na zamierzonej walce z Kościołem i na świadomej, uporczywej negacji Boga.
Czy możemy się więc w tej trzeciej grupie odnaleźć jakoś wszyscy? Możemy, ale to faktycznie zależy od odpowiedzi na pytanie: czy jestem człowiekiem prawego sumienia i czy nie wykluczam Boga i religii ze swojego życia i z życia publicznego tylko dlatego, że stoi za nimi ułomna czasami w swoich działaniach instytucja Kościoła. Albo inaczej jeszcze: czy potrafię docenić, rzeczywiście dostrzec, bez ideologicznych uprzedzeń, że właśnie Kościół był i jest nośnikiem chrześcijaństwa, które pomimo wielu burzliwych dziejów jest najwyższą formą myślenia o człowieku i jego godności; jest gwarantem globalnego i pokojowego współistnienia kultur i narodów. I czy potrafię dostrzec również fakt, że osoby z Kościołem niezwiązane lub wręcz niewierzące mogą realnie i konstruktywnie budować ten pokój.
Właśnie dlatego rozmowa o kulturze chrześcijańskiej jest tak ważna.
Jestem przekonany, że bez Kościoła i ewangelizacji ta kultura zaniknie. Nawet przy dobrej woli tych, którzy jako niewierzący potraktują ją z uwagą i podziwem. To nie znaczy jednak, że obok osób już zewangelizowanych i podtrzymujących żywe serce chrześcijaństwa, jakim jest wiara w Chrystusa, nie istnieje krąg ludzi chcących wspólnie budować lepszy świat, bardziej ludzki świat.
Wojna kulturowa nie toczy się więc zasadniczo między wierzącymi i niewierzącymi. Wojna – jeśli trzeba już użyć tego militarnego języka, który w kontekście religii jest mi zdecydowanie obcy – toczy się o człowieka między ludźmi prawego sumienia i ideologami. Wypada więc być bardzo ostrożnym, aby z punktu widzenia chrześcijan zbyt szybko nie ustawiać się w pozycji wroga wobec tych, którzy z różnych osobistych powodów dystansują się od instytucji Kościoła czy nawet deklarują niewiarę. Bo także oni mogą być naszymi sprzymierzeńcami w kulturowym sporze o człowieka, o ile rzeczywiście rozumieją fundamentalną wartość kultury chrześcijańskiej. Także z nimi odnaleźć możemy wspólne korzenie człowieczeństwa – czy braterstwa, o którym przypomina papież Franciszek – które głęboko sięgają ludzkiego serca, w którym przemawia Duch Święty.