Andrzej Zaucha zmarł niemal 30 lat temu. Ostatnio jednak przeżywamy jakby renesans jego twórczości. Jest też do czego wracać. W wydanej właśnie biografii Serca bicie (wydawnictwo Rebis) autorstwa Katarzyny Olkowicz i Piotra Barana znajduje się spis utworów, które zostały napisane specjalnie dla niego. Jest to 12 stron drobnego tekstu, ze spisem zarówno wielkich przebojów, jak i mało znanych utworów. A wśród kompozytorów i autorów tekstów same największe nazwiska: Tadeusz Śliwiak, Michał Lorenc, Jarosław Śmietana, Jacek Cygan, Jan Kanty Pawluśkiewicz, Jan „Ptaszyn” Wróblewski, Włodzimierz Korcz… nie wspominając tych utworów, do których sam pisał teksty i muzykę. Dlatego wśród młodych wykonawców raz po raz wraca moda na Zauchę, nawet wśród raperów – jego utwory wykorzystał Sokół czy Dennis7, którzy nawiązali zarówno do tragicznego losu artysty, jak i poszczególnych utworów. Album Tribute to Andrzej Zaucha wydał Jakub Badach, wokalista m.in. zespołu Poluzjanci, który znalazł swój własny sposób na wykonanie piosenek Zauchy. Kilkanaście razy artysta „wracał” też na Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. W latach 90. organizowano koncerty ku pamięci piosenkarza, a od 2009 r. w Bydgoszczy, staraniem pasjonatów – bo miasto to nie miało wiele wspólnego z artystą – odbywa się festiwal „Serca bicie” na cześć Andrzeja Zauchy. Ma on ciekawą formułę, bo oprócz gwiazd, takich jak Grażyna Łobaszewska, Kayah czy Kuba Badach, występują tam w formule konkursowej młodzi piosenkarze. Interpretują na nowo Wymyśliłem Ciebie, Byłaś serca biciem czy Ces`t la vie, ale szukają też utworów zapomnianych, czekających na ponowne odkrycie. Nie zraża ich, że był to wokalista wymagający, a od pierwszych taktów do końca utworu trzeba zmagać się z trudnymi wokalizami. Nawet ostatnio znów mogliśmy zobaczyć Zauchę w telewizji – TVP wykorzystało metodę hologramu, by Zaucha mógł raz jeszcze „wystąpić” na opolskim festiwalu z Dawidem Kwiatkowskim.
Skąd ten geniusz?
Zaczynam od upamiętnienia tego krakowskiego artysty, bo trudno zlokalizować początek jego kariery. To znaczy możemy posłużyć się datami, tytułami utworów. Ale skąd bierze się taki geniusz muzyczny? Skąd ten słuch, poczucie rytmu, muzykalność? Trochę odpowiedzi znajdujemy w biografii, choć pewnie dlatego, że Zaucha zmarł młodo, nie zdążył dokładnie opowiedzieć o swoich początkach. Takie rzeczy robi się u schyłku kariery, podsumowując swoją drogę. Wiemy, że muzykalność mógł odziedziczyć po ojcu. Roman Zaucha grywał w zespołach biesiadnych i dansingowych na perkusji. Młody Andrzej szybko podłapał muzyczną smykałkę, w wersji powiedzielibyśmy – praktycznej. Nigdy nie nauczył się czytania i pisania nut. Miał tę zdolność, którą opisują współcześnie muzykolodzy, nazywając słuchem absolutnym. Wiele teorii sugeruje, że im szybciej mamy kontakt z muzyką, tym łatwiej potem ją wykonywać i osiągać perfekcję. I tak miał też młody Jędruś – potrafił chwycić instrument i nauczyć się na nim grać. Do perfekcji opanował instrumenty perkusyjne, za zestawem bębnów i talerzy musiał czasami – jako niemal dziecko, potem nastolatek – siadać w nocnych klubach dla dorosłych, do których wpuszczany był tylnymi drzwiami. Musiał, bo jego ojciec, jak to bywa z artystami, raz po raz bywał „niedysponowany”. Myślę, że wtedy młody Zaucha wykształcał w sobie nie tylko umiejętności gry na instrumencie. Gra na tych dansingach to także wkręcanie się w rzeczywistość zespołu muzycznego, gdzie każdy, choć może być indywidualistą, musi dbać o wszystkich, by podtrzymać atmosferę zabawy. To także pewne pole do improwizacji, bo przecież czasami musiał grać z zespołami niespodziewanie. W dorosłym życiu wykorzysta to nieraz. Później, między innymi z powodu owych „niedyspozycji” ojca, rozpada się małżeństwo jego rodziców, Zaucha zostaje z matką. Ona rozpoczyna jednak nowe życie z innym mężczyzną, wyprowadza się do Francji i z pomocą ciotek delikatnie steruje przyszłością syna – namawia do zdobycia zawodu zecera, który Zaucha nawet przez krótki czas wykonuje. W młodości trenował też kajakarstwo – sport, w którym również bardzo ważne jest drużynowe myślenie. Miał w tej dziedzinie nawet spore sukcesy: na mistrzostwach Polski juniorów w 1963 r. prowadzona przez niego czwórka wywalczyła brązowy medal. Rok później wywalczył złote medale mistrzostw Polski juniorów w jedynce i czwórce. Startował na dystansach 300 m, 500 m i 1000 m – była nawet szansa, że śpiewający wioślarz wystąpi w drużynie olimpijskiej. Ciągle jednak jego podstawową aktywnością będzie muzyka, w czasach PRL-u o dziwo kwitnąca, tym bardziej w pełnym studenckiej energii Krakowie.
Idol ze „szmatą” na głowie
Bo przecież Kraków to nie tylko metropolia, ale stan ducha i artystowskiej atmosfery. Paradoksalnie, bo z drugiej strony to także mieszczański i konserwatywny światek. Jednak to tam szaleją stare i młode gwiazdy. Jest już przecież wspaniała Piwnica pod Baranami, a wśród młodego pokolenia najmodniejsze stają się kluby studenckie (wejście tylko z legitymacją studencką!), coś z tym Krakowem jest, że także umieszczone w piwnicach. I najsłynniejszy z nich – klub Pod Jaszczurami. Pod zabytkowym gotyckim sklepieniem wybrzmiewają dźwięki najnowszej muzyki, tam Zaucha poznaje swoich muzycznych i życiowych przyjaciół, tam spotykają się i wspólnie muzykują. Takie miejsca były barwnymi enklawami w smutnym świecie komunistycznej rzeczywistości. Trzeba tu jednak zauważyć pewien fakt z muzycznej kariery artysty – był on zawsze trochę nie w czasie. Był genialny, jego barwy głosu i umiejętności wokalnych nie da się porównać z nikim innym. Jednak wtedy, gdy w Polsce popularny był big beat, on wciąż kontynuował tradycje jazzowe. To zresztą idealna muzyka dla niego, dająca dużą przestrzeń do improwizacji. Tak właśnie grał ze słynną grupą Dżamble, wracając do niej okazjonalnie – z jazzu nie dało się wtedy wyżyć. Zaucha, choć bez szkół muzycznych, był jednak traktowany w estradowym światku jak wielki profesjonalista. Zafascynowany Rayem Charlesem, nosił jak on ciemne okulary. Do niego zwracano się też z trudnymi wokalnymi zadaniami do wykonania. Nie odmawiał, szczególnie ludziom, których lubił – często możemy go zobaczyć, a raczej usłyszeć w chórkach z tamtych czasów. Żeby jednak zarobić na poważnie, panująca wtedy wszechwładnie agencja Pagart, promująca polskich artystów za granicą, umożliwiała mu wyjazdy do: Austrii, Bułgarii, Australii, RFN. Pozwalała, bo Zaucha chciał zawsze wracać do Polski. Wtedy mógł sobie pozwolić na jazzowe, a potem też bluesowe granie. Pojawiał się także na estradach muzyki popularnej – na festiwalu w Opolu widzowie nie pozwalali mu zejść ze sceny po brawurowych wykonaniach swoich utworów. Do pięknych tekstów dodawał niezwykłą interpretację, bawił się różnymi wokalnymi sztuczkami, naturalnie śpiewając głębokim barytonem, osiągał nagle falset, wszystko to czysto i dokładnie. Pod koniec życia śmiał się jednak, że popularność przyniosła mu piosenka, podczas wykonania której miał „szmatę na głowie”. Chodzi oczywiście o utwór Czarny Alibaba z repertuaru Heleny Majdaniec, który wykonał w Opolu w ciemnych okularach i czymś przypominającym arabski strój. Rzeczywiście, był to przebój tamtych czasów.
C`est la vie…
Jego szczęśliwe życie prywatne przerwało pasmo tragedii. W czasach nastoletnich poznał swoją przyszłą żonę Elżbietę, z którą przeżył szczęśliwe dwie dekady, była ona nie tylko jego partnerką i przyjaciółką, ale też menadżerką, nieco organizującą mu życie. Z ich związku narodziła się córka Agnieszka. Elżbieta zmarła nagle, na skutek pęknięcia tętniaka mózgu. Stało się to w dzień po śmierci ojca artysty. Nie było szans na uratowanie żony, szczególnie w tamtych czasach. Ona sama, choć uskarżała się na bóle i wiedziała o tym, że istnieje ryzyko śmierci, nikomu poza lekarzem nie zwierzała się z tego problemu. Świat Zauchy załamał się, na szczęście – co dość niespotykane w świecie artystycznym – miał wokół siebie przyjaciół, którzy dodali mu otuchy w tym trudnym czasie. Andrzej Sikorowski, Krzysztof Piasecki, Zbigniew Wodecki to ci, którzy byli wraz ze swoimi rodzinami najbliżej przyjaciela artysty. On sam ujmował dowcipem, uśmiechem, zdolnością rozmowy z każdym człowiekiem. Na początku lat 90. rozpoczął też karierę aktorską, w Teatrze STU, gdzie odtwarzał m.in. tytułową rolę w musicalu Pan Twardowski. Właśnie wychodząc z tego przedstawienia został postrzelony osiem razy, a idąca z nim Zuzanna Leśniak – raz. Wszystkie strzały były śmiertelne. Śmiertelna była też zazdrość Yvesa Goulaisa, męża Leśniak. Skomplikowana była jej relacja z Zauchą, niektórzy postrzegali ich jako parę – on sam nie potwierdzał tej wersji. Wcześniej zaprzyjaźnieni, przez zazdrość właściwie wszyscy troje stracili życie – Andrzej i Zuzanna dosłownie, Yves w sensie społecznym. Tak tragicznie zmarła jedna z największych gwiazd polskiej estrady, której dorobek i legenda – gdyby piosenkarz żył dziś – z pewnością byłyby porównywalne z genialnym Zbigniewem Wodeckim. Teraz warto do tej historii wrócić, przy dźwiękach pięknej muzyki, może słuchając, że niestety, ale c`est la vie..