Logo Przewdonik Katolicki

Widmo wojny nad Indiami

Jacek Borkowicz
Członkowie koczowniczego muzułmańskiego plemienia Bakarwal przechodzą do Ladakhu, gdzie w wyniku ataku zginęło dwudziestu członków personelu armii indyjskiej 17 czerwca 2020 r. fot. FAROOQ KHAN/PAP-EP

Krwawe starcia graniczne między dwoma azjatyckimi mocarstwami, pogrom w stolicy jednego z nich… a świat tego nie dostrzega. Co dzieje się naprawdę w cieniu koronawirusa?

W nocy z 15 na 16 czerwca wojsko chińskie zaatakowało pozycje wojsk indyjskich w górach Karakorum, na spornym terytorium dzielącym oba te państwa. Hindusi odpowiedzieli ogniem i odparli napastników. W krwawej bitwie zginęło dwudziestu żołnierzy indyjskich oraz nieznana liczba Chińczyków spośród 43-osobowej kwoty zabitych i rannych. O zaciętości boju niech zaświadczy fakt, że na polu walki padli także, z obydwu stron, dowodzący oddziałami oficerowie. Obie strony wzięły też jeńców. Wypuszczono ich po kilku dniach.

Za zasłoną gór
Przez ponad dwa miesiące świat nic o tym nie wiedział. Dopiero 21 sierpnia na serwisie YouTube pojawiły się zdjęcia satelitarne, na których widać koncentrację wojsk chińskich nad brzegiem jeziora Pangong, przeciętego w połowie indyjsko-chińską linią demarkacyjną, przez żadną ze stron nie uznaną za granicę. Karakorum to przedłużenie Himalajów, teren bezludny i trudno dostępny, dlatego wiadomości stamtąd zazwyczaj docierają do mediów z pewnym opóźnieniem; jednak chyba nigdy dotąd tak ważne wydarzenie w stosunkach między obu wielkimi państwami Azji nie pozostawało tak długo w cieniu niewiedzy.
Granica indyjsko-chińska ciągnie się przez kilka tysięcy kilometrów, choć w dwóch miejscach przegradzają ją terytoria Nepalu i Bhutanu. Na całej tej długości wznoszą się najwyższe góry świata. Przez wieki odgradzały one, jako całość, dwie stare cywilizacje. Nikt nie pytał, do kogo należy ta czy inna dolina na wyżynnych pustkowiach, bo nie było takiej potrzeby. Pojawiła się dopiero w XX wieku, kiedy to obie strony zaczęły wyznaczać w terenie dokładne granice swoich posiadłości. I tu zaczął się problem, albowiem Chińczycy stoją na stanowisku, że każde terytorium, które należało kiedyś do chińskiego imperium (liczącego kilka tysięcy lat historii i siłą rzeczy zmieniającego swoje granice), nadal jest prawną częścią Chin. W ten sposób na przykład Pekin uzasadnia swoje prawa do Tybetu, na którego obrzeżach rozgrywa się bieżący konflikt. Hindusi również są pod tym względem „imperialistami”, choć nie stawiają sprawy tak sztywno jak ich północni sąsiedzi. Dość powiedzieć, że indyjsko-chiński konflikt graniczny trwa już od półtora wieku, po drodze zaliczając takie wydarzenia, jak wojna w 1962 r. Jednak mimo upływu czasu, setek godzin nudnych negocjacji oraz ton papieru, na którym drukowano wzajemne ustalenia, nigdy nie doszło do podpisania pokoju, który by ostatecznie ustalił przebieg granicy i uregulował wzajemne pretensje. 
Ostatnie starcia są tego efektem, choć tym razem tylko jedna strona, chińska, była tu ewidentnym agresorem. Hindusi budują strategiczną szosę, biegnącą wzdłuż linii demarkacyjnej, ale całkowicie na terytorium, do którego nawet Chińczycy nie roszczą już sobie pretensji. Atak na Indie był próbą uniemożliwienia dalszej budowy. To się nie udało, a rząd w Delhi przysłał na miejsce dodatkowych 12 tysięcy robotników. Z tego też powodu od końca lipca trwają tam nowe walki. Z jakim natężeniem, jak duże pociągają za sobą ofiary – tego wszystkiego dowiemy się później, być może za kolejne dwa miesiące.

Koronawirus, histeria i pogrom
50 osób zabitych, 250 rannych, setki spalonych sklepów i samochodów – to efekt tygodniowego pogromu muzułmanów, jaki wybuchł 23 lutego w Delhi. Na liście śmiertelnych ofiar są osoby zastrzelone, spalone żywcem lub zmasakrowane maczetami i kijami. Zabito ośmioletniego chłopca, zaginęła też, w drodze do szkoły, trzynastoletnia uczennica. Schwytanym mężczyznom napastnicy kazali spuszczać spodnie, gdyż muzułmanie, w odróżnieniu od Hindusów, są obrzezani. Policja zareagowała dopiero po trzech dniach, pomagając wojsku w odbiciu oblężonych muzułmańskich dzielnic, by umożliwić przewiezienie do szpitali najciężej rannych.
Drogę do pogromu utorowała plotka, jakoby delhijscy muzułmanie celowo zarażali koronawirusem mieszkańców stolicy. Podsycały ją media związane z nacjonalistyczną Indyjską Partią Ludową, która ma znaczny udział w municypalnych władzach Delhi. Wykorzystano fakt, że w jednym z meczetów odbywała się właśnie międzynarodowa konferencja misyjna. Wszystkich jej uczestników przebadano, a kilkanaście odkrytych przypadków infekcji ostentacyjnie rozgłoszono w prasie i telewizji. Nie pomogły wyjaśnienia lekarzy, tłumaczących, że odsetek zarażonych wśród uczestników konferencji prawdopodobnie nie jest wyższy niż wśród ogółu mieszkańców Delhi, których przecież – w odróżnieniu od wybranych muzułmanów – w olbrzymiej większości nie badano. Rozhisteryzowane tłumy ruszyły na muzułmańskie dzielnice. Hasła do pogromu poddali im działacze Indyjskiej Partii Ludowej, którzy wzywali ludzi, by dali odpór „koronowirus-dżihadowi”.
Muzułmanie stanowią dziś w Indiach 15-procentową mniejszość, ale słowo „mniejszość” nie jest tutaj właściwe, jeśli zważyć że państwo to liczy sobie niemalże 1,4 miliarda obywateli. Ponad 200 milionów czcicieli proroka Mahometa to prawie o połowę więcej niż liczba ludności całej Rosji. Gdy w 1947 r. od Indii oddzielał się Zachodni i Wschodni Pakistan (ten ostatni to obecne Bangladesz), kraj nad Gangesem opuściły miliony muzułmańskich uchodźców. Część jednak pozostała, i to oni stanowią dzisiaj wspomnianą dwustumilionową rzeszę. Co więcej, od około dwudziestu lat odsetek muzułmanów stale wzrasta, gdyż społeczność tę cechuje wyższa od ogólnoindyjskiej stopa przyrostu naturalnego. W niektórych okolicach ich udział w ogólnej populacji dosięgnął już poziomu sprzed 1947 r. Tak dzieje się w Zachodnim Bengalu (Kalkuta) i właśnie w okolicach Delhi.
Wszystko to wróży dalszy wzrost napięcia, jako że państwo indyjskie wyraźnie nie ma pomysłu na integrację swojej największej mniejszości. Wiele złego wprowadza tutaj też Indyjska Partia Ludowa, drugie co do wielkości stronnictwo polityczne tego kraju. Partia ta odwołuje się do wstecznych, religijno-nacjonalistycznych uprzedzeń, funkcjonujących w hinduskim kręgu kulturowym. Według jej skrajnych liderów „niewierni” muzułmanie to potomkowie najeźdźców, obcych, dla których w Indiach nie powinno być miejsca.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki