Ram Radż, 55-letni gospodarz z indyjskiego stanu Uttar Pradesz, spokojnie pił herbatę przed własnym domem, gdy nagle zaatakowany został przez zabłąkaną krowę. Na krzyk jego wnuków nadbiegła pomoc, ale było już za późno: zmasakrowany rogami rolnik zmarł w drodze do szpitala.
Krowa nie jest zwierzęciem drapieżnym i podobne wypadki w miliardowym kraju zdarzają się relatywnie rzadko, niemniej zawsze wywołują rezonans. Co roku z powodu krowich ataków ginie w Indiach kilka osób, zaś kilkadziesiąt odnosi poważne obrażenia. Przypadek Ram Radży jest na tyle głośny, że stał się tematem burzliwej dyskusji w stanowym parlamencie, co więcej, może wpłynąć na wyniki lokalnych wyborów, zaplanowanych w Uttar Pradesz na 10 lutego.
„Lepszy na wolności kęs lada jaki…”
W stanie tym, podobnie jak w większości stanów Indii, rządzi Indyjska Partia Ludowa (BJP), która twardo opowiada się za regulacją życia społecznego według tradycyjnych zasad hinduizmu. A jedną z zasad tej religii jest szacunek dla krów. W hinduizmie bowiem istota dająca mleko traktowana jest jak matka. Używany w Polsce termin „święta krowa” jest nieprecyzyjny, albowiem Hindusi nie czczą krów, przeciwni są jedynie ich zabijaniu oraz – co naturalne w tym wypadku – spożywaniu ich mięsa. Z tą tylko różnicą hinduska krowa, podobnie jak w Polsce, była przez wieki podstawą hinduskiego gospodarstwa rolnego.
W Indiach spotkać można krowy różnych maści, od rdzennie indyjskiej białej, po brązową oraz białą w czarne łaty, identyczną jak u naszych krasul. Zaniedbanie rodzimych gatunków, połączone z nieumiejętnym krzyżowaniem, stało się w tym kraju przyczyną masowego zjawiska krów bezpańskich, gdyż krowy niedające mleka lub niezdatne do pługa po prostu wypędza się z gospodarstwa. Takie właśnie „święte krowy” wałęsają się po wiejskich drogach, a także po ulicach miast w poszukiwaniu pożywienia. I w sumie nic w tym dziwnego, że czasem głodne zwierzę poturbuje człowieka.
By zaradzić krowiemu chaosowi, lokalne samorządy budują goaszala, schroniska dla bezpańskich zwierząt, którym, jak sarnom na paśniku, wykłada się tam jedzenie. Krówki przeważnie jednak wolą świeżą trawę, a nawet tam, gdzie jej nie znajdą – zgodnie z zasadą wyrażoną w znanej wszystkim bajce Mickiewicza („lepszy na wolności kęs lada jaki”) – zadowalają się odpadkami ze śmietnika.
Szafranowy terror
W Indiach jednak, gdzie podziały religijne przekładają się na politykę, problem bezpańskich krów budzi gorące emocje. Obowiązek ochrony krów przez państwo wpisano już w 1949 r. do indyjskiej założycielskiej konstytucji, jednak partie nacjonalistyczne, a taką jest BJP, zawsze uważały, że to zbyt mało, a ich postulatem stało się wprowadzenie praw opartych na ściśle religijnych rygorach hinduizmu. Przybrały one na sile, gdy w 2014 r. premierem został lider BJP Narendra Modi. Za jego kadencji w 18 pośród 31 indyjskich stanów – w praktyce wszędzie tam, gdzie lokalne rządy objęła zwycięska BJP – wprowadzono zakaz uboju bydła.
Zakaz ten wzbudził protesty indyjskich muzułmanów oraz dalitów (kasta „nietykalnych”), którzy nie respektują krowiego tabu. Co więcej, głosy niezadowolenia odezwały się nawet wśród samych hinduistów. Chodzi o to, że wiele chłopskich rodzin, szczególnie tych biedniejszych, gdy ich żywicielka zestarzała się i przestała już dawać mleko, po cichu sprzedawało ją do rzeźni.
W 2018 r. doszło więc do sytuacji, gdy na terytorium 40 proc. państwa podobne praktyki stały się nielegalne, co uderzyło w podstawy domowej ekonomiki znacznej części obywateli. Problem dotyczy też gospodarki na wyższym szczeblu, gdyż taki na przykład stan Uttar Pradesz był do tej pory czołowym w kraju eksporterem wołowiny.
Sankcje rządowe są przeważnie mało skuteczne, problem w tym, że przestrzeganie zakazu zaczęły egzekwować samozwańcze wiejskie straże, które w ostatnich latach rozmnożyły się, jak grzyby po deszczu, w rejonach o największej przewadze hinduistów. Strażnicy biją, nierzadko na śmierć, osoby przyłapane na uboju lub handlu rogacizną.
Ten stan rzeczy krytycy BJP nazywają „szafranowym terrorem”, od koloru tradycyjnej opończy, jaki zgodnie z zasadami ich religii przywdziewają hinduiści. Szafran jest, obok bieli i zieleni, jedną z trzech barw indyjskiej flagi, w szacie tego koloru pokazuje się też publicznie premier stanowego rządu Uttar Pradesz.
Roli wiejskich straży nie należy jednak oceniać jednoznacznie negatywnie. W Uttar Pradesz na przykład nocne patrole, kontrolując lokalne drogi, zapobiegają nielegalnemu wywozowi krów do muzułmańskiego Bangladeszu.
Jak umarłemu kadzidło
Przeciwnicy BJP ze złośliwą satysfakcją przypominają, że nieszczęsny Ram Radż był pobożnym wyznawcą hinduizmu, zaś jego nazwisko znaczy „ład Pana Ramy”. Przed rokiem, kiedy to rozpętał się tutaj koronawirus (Indie, z 40 milionami zakażonych i pół milionem zmarłych, są drugim, po USA, krajem świata najbardziej dotkniętym pandemią), jeden z liderów BJP w Uttar Pradesz ogłosił, że „ład Pana Ramy”, panujący w każdej goaszala, zapobiega zarażaniu się krów covidem, rozdawał też wiernym, w celach zdrowotnych, szafranowe goździki, których u nas używa się do świeczek zapachowych. Pomogło to tyle co umarłemu kadzidło (nomen omen).
Wybory powszechne, przeprowadzone w Indiach tuż przed wybuchem pandemii, wykazały znaczny spadek popularności BJP. Od początku 2020 r. partia ta rządzi samodzielnie już tylko w ośmiu stanach. Koronawirus jeszcze pogłębił te defetystyczne tendencje.
Uttar Pradesz był, jak dotąd, bastionem BJP, gdzie zakaz uboju przestrzegany był najsurowiej. Ale w wynikach zbliżających się wyborów przypadek krowy, która zabiła tamtejszego gospodarza, może okazać się kluczowy – i fatalny dla rządzącej tam partii. A zważywszy, że stan ten jest w Indiach najludniejszym i jednocześnie najbardziej gospodarczo znaczącym, może to się okazać języczkiem u wagi w politycznej drodze całego subkontynentu.