W kwietniu tego roku przyjęta została Tarcza Antykryzysowa 2.0, która rozszerzała instrumenty pomocowe dla przedsiębiorstw oraz ludności w związku z pandemicznym zamrożeniem gospodarki. Jeden z jej kluczowych elementów miał jednak nieco inny charakter – otóż dawał on Radzie Ministrów możliwość odgórnego „ograniczania kosztów wynagrodzeń osobowych” w podmiotach należących do administracji państwowej. Mowa tu nie tylko o samych ministerstwach, ale też urzędach wojewódzkich, administracji skarbowej czy inspektoratach ochrony środowiska lub transportu drogowego i wielu innych urzędach należących do Korpusu Służby Cywilnej. W drodze wydania odpowiedniego rozporządzenia Rada Ministrów może nałożyć na kierowników poszczególnych urzędów obowiązek zmniejszenia zatrudnienia oraz okresowego obniżenia uposażeń – nie dłużej niż do końca roku.
Dwa ciosy z (u)rzędu
Wprowadzenie Tarczy Antykryzysowej 2.0 było pierwszym sygnałem, że rząd będzie chciał szukać oszczędności w administracji. A dokładnie po stronie wynagrodzeń samych urzędników. Szczegóły jeszcze nie były znane, jednak nad urzędnikami w Polsce zawisł miecz Damoklesa. Nabrali pewności, że nadchodzące lata będą się wiązać ze spadkiem ich poziomu życia. Nawet jeśli nie stracą dochodów, będą musieli niepokoić się o miejsce pracy.
Kolejnym sygnałem było przyjęcie pod koniec sierpnia przez Radę Ministrów uchwały nakładającej na szefa kancelarii premiera obowiązek wypracowania rozwiązań zmierzających do ograniczenia zatrudnienia w jednostkach podległych administracji rządowej oraz w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych i Narodowym Funduszu Zdrowia. Według ustaleń „Dziennika Gazety Prawnej” oraz „Gazety Wyborczej” mówi się o cięciach na poziomie 20 proc. Inaczej mówiąc, pracę może stracić nawet co piąty urzędnik w Polsce. Wyłączając z tego urzędników samorządowych. Warto zauważyć, że w połowie roku mówiło się nawet o 20–40 proc. zwolnień, więc dokładną skalę przyjdzie nam poznać dopiero wtedy, gdy gotowe będą konkretne rozporządzenia.
Jednocześnie trwały prace nad przyszłorocznym budżetem. Jego założenia przedstawiono pod koniec lipca i według nich rządzący przewidują znaczne ograniczenie kosztów płacowych w administracji. W przyszłym roku zamrożone zostaną płace urzędników, a także zlikwidowany zostanie fundusz nagród. To drugie rozwiązanie przyniesie budżetowi państwa oszczędności wysokości około 700 mln zł. W wyniku tak przyjętego budżetu wydatki na wynagrodzenia w sektorze finansów publicznych w przyszłym roku mają być niższe niż w tym. Tego też urzędnicy mogli się spodziewać – minister finansów Tadeusz Kościński w wielu wypowiedziach medialnych przekonywał, że administracja publiczna jest jedynie kosztem dla gospodarki, a w czasie kryzysu gospodarkę należy odciążać.
Służba cywilna otrzymała więc dwa silne ciosy w krótkim czasie. Urzędnicy dowiedzieli się, że nawet co piąty z nich może stracić pracę, a ich wynagrodzenia w przyszłym roku w najlepszym razie będą zamrożone, a prawdopodobnie nawet spadną – nawet jeśli ich wynagrodzenia zasadnicze się nie zmienią, to stracą nagrody.
Kokosów tam nie ma
Trzeba przy tym pamiętać, że nagrody dla urzędników są ważnym elementem wynagrodzenia. Otrzymują oni trzynastki oraz nagrody roczne, czasem też półroczne, które mają na celu uzupełnienie ich pensji zasadniczych, zwykle niewysokich. W 2019 r. przeciętne wynagrodzenie zasadnicze w całej służbie cywilnej wyniosło 4,1 tys. zł brutto, czyli było o prawie tysiąc złotych niższe niż średnia krajowa. Pełne przeciętne wynagrodzenie, czyli razem z trzynastkami oraz nagrodami, wyniosło 6,4 tys. zł, a więc dodatki odpowiadają nawet za jedną trzecią pensji urzędnika. Likwidacja funduszu nagród będzie więc oznaczać bardzo duży spadek dochodów urzędników. Trzeba też pamiętać, że wynagrodzenia wśród urzędników zawyżają ministerstwa oraz placówki dyplomatyczne, w których przeciętne płace dochodzą do 9 tys. zł. W zdecydowanej większości urzędów pełne wynagrodzenie przeciętnie nie przekracza 6 tys. zł, a w dwóch trzecich rodzajów urzędów wynagrodzenia zasadnicze są niższe niż 4 tys. zł brutto.
Znajdują się wśród nich tak ważne urzędy, jak wojewódzkie inspektoraty transportu drogowego oraz wojewódzkie inspektoraty nadzoru budowlanego. W tych ostatnich, które odpowiadają za bezpieczeństwo powstających budynków, wynagrodzenie zasadnicze średnio wynosi niecałe 3,5 tys. zł brutto. Urzędnicy w powiatowych komendach Policji oraz Straży Pożarnej otrzymują 2,9 tys. zł brutto „gołych” pensji, więc minimalnie więcej, niż wynosi płaca minimalna – w przyszłym roku ma ona wynieść sto złotych mniej.
Zamrożenie płac w administracji publicznej miało już miejsce w nieodległej przeszłości, a dokładnie w trakcie ostatniego kryzysu gospodarczego mającego miejsce w latach 2008–2012. Między innymi z tego powodu w ostatniej dekadzie płace w administracji traciły względem płac w całej gospodarce. W latach 2009–2017 wynagrodzenia w Polsce wzrosły o 25 proc., tymczasem w służbie cywilnej o niecałe 10 proc. Praca w administracji stała się więc dużo mniej atrakcyjna niż jeszcze kilka lat temu. Poszczególne urzędy mają problemy z rekrutacją specjalistów oraz z ich utrzymaniem na etacie. Od kilku lat wskaźnik odejść oscyluje w okolicach 10 proc., co oznacza, że co roku wypowiedzenie z pracy składa co dziesiąty urzędnik administracji państwowej. Planowane kolejne już zamrożenie płac jeszcze bardziej utrudni kierownikom urzędów utrzymanie fachowej załogi.
Niski potencjał oszczędności
Oczywiście rządzący nie zamierzają wprowadzić tych dosyć drastycznych środków, żeby pognębić urzędników. Przyświeca im jeden cel – oszczędności budżetowe wymuszone przez pandemiczny kryzys gospodarczy. Problem w tym, że możliwości czerpania oszczędności z polskiej administracji nie są zbyt duże, więc mogą się przeliczyć. Na administrowanie krajem już teraz wydajemy stosunkowo niewiele – dokładnie 4,4 proc. PKB, przy średniej unijnej 6 proc. Jedynie pięć krajów członkowskich UE wydaje mniej na administrację niż Polska. Niektóre z państw Europy – np. Finlandia czy Węgry – wydają nawet proporcjonalnie dwa razy więcej na administrację niż nasze państwo. Próby znalezienia kolejnych oszczędności budżetowych po stronie urzędników mogą się więc skończyć obniżeniem jakości polskiej administracji publicznej.
A ona jak na razie, wbrew stereotypom, wcale nie jest najniższa. W 2018 r. Komisja Europejska przebadała wszystkie administracje publiczne krajów członkowskich na podstawie sześciu różnych kryteriów i Polska została oceniona wyżej niż jedenaście innych państw – między innymi Czechy czy Włochy. Sprawność polskiej administracji została oceniona dokładnie między hiszpańską i portugalską. Nie licząc krajów bałtyckich, wszystkie państwa naszego regionu według KE mają mniej sprawną administrację niż Polska.
Doświadczenia innych krajów pokazują, że sprawność administracji zależy od odpowiedniego obłożenia kadrą oraz relatywnie godnych wynagrodzeń. Najsprawniejsze administracje publiczne Starego Kontynentu to duńska, fińska oraz szwedzka. Wszystkie trzy charakteryzują się znacznie większym zatrudnieniem oraz nakładami niż polska. Jeśli chcemy usprawniać polską administrację, powinniśmy ograniczyć rotację w Korpusie Służby Cywilnej, a nie dokonywać kolejnego „przewietrzenia kadr”. Niestety, rządzący chcą iść w odwrotnym kierunku. Trudno przypuszczać, żeby przyniosło to pozytywne rezultaty.