Kilkanaście tysięcy związkowców oraz pracowników sektora budżetowego wyszło 22 września na ulice Warszawy, domagając się wyższych płac. Jak na Polskę, której obywatele nie nawykli do częstego i licznego protestowania (w przeciwieństwie do np. Francuzów) liczba manifestujących musi robić wrażenie. Tym bardziej że zewsząd słyszymy, że sytuacja gospodarki jest bardzo dobra. A mimo to tysiące przedstawicieli pracowników ochrony zdrowia, edukacji czy służb mundurowych zdecydowało wyrazić swoje oburzenie, a nawet powiedzieć: „Mam dość”, co było oficjalnym hasłem protestu. Protestujący domagają się, by w 2019 r. wynagrodzenia w państwowej sferze budżetowej wzrosły o 12 proc., a płaca minimalna sięgnęła poziomu połowy średniej krajowej. Swoje postulaty nie tylko zakomunikowali na ulicy, ale też wysłali w formie petycji do premiera. Jak to możliwe, że te dwie narracje – protestujących i rządzących – tak dramatycznie się rozjeżdżają?
Przerośnięta budżetówka? Nie w Polsce
Na papierze wszystko wygląda w jak najlepszym porządku. Płace rosną szybko: w pierwszym kwartale 2018 r. średnie wynagrodzenie w gospodarce narodowej wyniosło 4623 zł, a więc w stosunku do analogicznego okresu roku poprzedniego wzrosło o 6,2 proc. Bezrobocie utrzymuje się na rekordowo niskim poziomie, a płaca minimalna nie tylko systematycznie rośnie, ale też dzięki godzinowej stawce minimalnej utrudniono jej obchodzenie. Na pierwszy rzut oka polscy pracownicy nie mają więc specjalnych powodów do protestowania.
A szczególnie ci z sektora budżetowego. Według danych GUS średnia płaca w sektorze publicznym jest o 15 proc. wyższa niż średnia krajowa. Co prawda w sekcji „ochrona zdrowia” średnie wynagrodzenie jest niższe o 6 proc. od średniego wynagrodzenia w kraju, ale w sekcji „edukacja” jest wyższe o 9 proc. A już w dziale „administracja publiczna, obrona narodowa, obowiązkowe ubezpieczenia społeczne” średnie zarobki są wyższe aż o 30 proc. od przeciętnej płacy w Polsce. Po pobieżnej analizie można wyciągnąć wniosek, że budżetówka to wciąż najlepsze miejsce do rozwijania swojej kariery zawodowej. Prawda jest jednak zdecydowanie bardziej skomplikowana, a pobieżna obserwacja powyższych wskaźników może wprowadzać w błąd.
W sektorze publicznym, do którego Eurostat włącza edukację, ochronę zdrowia, administrację publiczną, służby mundurowe i pracowników pomocy społecznej, pracuje 20 proc. wszystkich zatrudnionych w Polsce, czyli co piąty polski pracownik. Już ten wskaźnik obala najczęściej powielany mit, według którego polska budżetówka jest przerośnięta – średnia unijna to 24 proc. Zatrudnienie w sektorze publicznym w Polsce jest siódmym najniższym w Unii Europejskiej. Wysoko przed nami są nie tylko socjalne kraje nordyckie oraz etatystyczna Francja, ale nawet oszczędne Niemcy oraz liberalna Wielka Brytania, której administracja często stawiana jest za wzór. W Niemczech i na Wyspach zatrudnienie w sektorze publicznym sięga 25 proc. Polski sektor publiczny bez wątpienia nie jest przerośnięty. Przynajmniej na tle innych krajów Europy.
Równi i równiejsi
Dlaczego średnie wynagrodzenie w sektorze publicznym jest o 15 proc. wyższe od średniej krajowej? Składa się na to kilka czynników. Pierwszy to szara strefa – według Instytutu Prognoz i Analiz Gospodarczych wynosi ona aż 18 proc. PKB. Oczywiście szara strefa występuje przede wszystkim w sektorze prywatnym, co na papierze zaniża wynagrodzenia w przedsiębiorstwach prywatnych. W sektorze publicznym pracownicy nie dostają niczego pod stołem, każda premia jest rozliczana zgodnie z prawem i wykazywana w zeznaniach podatkowych. Poza tym trzeba pamiętać, że budżetówka skupia przede wszystkim pracowników wykwalifikowanych. Żeby zostać lekarzem, nauczycielem, pielęgniarką, policjantem czy strażakiem trzeba mieć do tego kompetencje – skończyć odpowiednią szkołę albo chociaż przejść długie szkolenie jak w przypadku policjantów. Stanowiska pracy w sektorze publicznym wiążą się też zwykle z odpowiedzialnością za zdrowie, życie lub dobrostan obywateli. W sektorze budżetowym stosunkowo rzadko pracują więc osoby, które zarabiają zdecydowanie najmniej w Polsce. W budżetówce bardzo rzadko zdarza się też zatrudnienie na pół etatu.
No i wreszcie trzeba pamiętać, że płace w sektorze publicznym również są zróżnicowane. Naczelnicy urzędów skarbowych, dyrektorzy departamentów w ministerstwach czy naczelnicy wydziałów w urzędach miast zarabiają bardzo dobrze, podobnie jak generałowie w wojsku. Stanowisk funkcyjnych w budżetówce jest niemało – przykładowo każdy wydział w urzędzie miasta ma swojego naczelnika i zastępcę, a każdy referat, który wchodzi w skład wydziału, ma swojego kierownika. Funkcje te wiążą się z dodatkowym zakresem odpowiedzialności – to funkcyjni pracownicy urzędów składają podpisy na dokumentach wychodzących, a więc biorą za nie odpowiedzialność zawodową. Siłą rzeczy takim osobom trzeba oferować wyższe stawki, bo inaczej nikt by się do tych stanowisk nie garnął. To wszystko składa się na fakt, że według GUS średnie wynagrodzenie w sektorze publicznym jest wyższe niż w gospodarce jako całości. Jednak dla wielu grup zawodowych, a przede wszystkim szeregowych pracowników budżetówki, sytuacja jest zdecydowanie mniej kolorowa.
W powiecie nie zarobisz
O tym, ile zarabiają zwykli urzędnicy, informuje coroczny raport „Wynagrodzenia w służbie cywilnej”. Podaje on zarówno wynagrodzenia zasadnicze, jak i całkowite urzędników pracujących w urzędach i innych placówkach państwowych. Tu skupimy się tylko na wynagrodzeniach całkowitych, w skład których wchodzą wszelkiego rodzaju dodatki, takie jak trzynastki, wysługi lat, nagrody czy premie. O dodatkach tych przecież krążą legendy – na tych dodatkach urzędnicy w Polsce mają rzekomo zbijać majątki.
Dla całej służby cywilnej przeciętne wynagrodzenie całkowite w 2017 r. wyniosło 5524 zł brutto. Było więc wyższe niż średnia krajowa. Jednak na stanowiskach wspomagających, czyli wśród szeregowych urzędników (podinspektorzy, inspektorzy czy referenci) średnie wynagrodzenie to już tylko 3794 zł – a więc niemal tysiąc złotych mniej niż średnia krajowa. Pamiętajmy, że to średnia – wielu urzędników zarabia wyraźnie mniej. Na „stanowiskach specjalistycznych” (np. główni specjaliści) średnie zarobki to 4856 zł, a więc oscylują w okolicach średniej krajowej. Tymczasem według GUS specjaliści w całej gospodarce w 2016 r. (najświeższe dostępne dane) zarabiali przeciętnie 6343 złote brutto – rok później najpewniej jeszcze kilka procent więcej. Kierownicy mogą pochwalić się już wynagrodzeniami znacznie wyższymi – średnio zarabiali 7677 zł. A wyższe stanowiska funkcyjne (naczelnicy, dyrektorzy) wiążą się już z przeciętnymi zarobkami przekraczającymi 10 tys. zł. Jak widać, zwykłym urzędnikom się nie przelewa, a fachowcy w urzędach, którzy nie mają stanowisk funkcyjnych zarabiają wyraźnie mniej, niż mogliby zarobić w firmach prywatnych.
Ciekawie również wygląda struktura wynagrodzeń z podziałem na typy urzędów. Najmniej zarabiają pracownicy cywilni w powiatowych komendach policji – przeciętnie 3341 zł, a więc przeciętny pracownik administracyjny takiej komendy jest w dolnej połowie Polaków pod względem dochodów. Niewiele więcej zarabiają pracownicy cywilni powiatowych komend Straży Pożarnej – przeciętnie 3694 zł. Przeciętne zarobki poniżej średniej krajowej występują też w wielu innych typach urzędów, np. w powiatowych inspektoratach nadzoru budowlanego czy wojewódzkich inspektoratach ochrony środowiska. Wśród konkretnych urzędów z najniższymi zarobkami w Polsce na dwóch pierwszych miejscach znalazły się właśnie powiatowe inspektoraty nadzoru budowlanego – w Sławnie oraz w Strzelcach Opolskich. Średnie zarobki w tych urzędach to... 2,5 tys. zł brutto. Wśród 40 urzędów z najniższymi zarobkami, wszystkie miały przeciętne płace poniżej 3 tys. zł brutto.
Biedny jak strażnik miejski
Niewiele lepiej wyglądają też zarobki poza administracją. Wśród protestujących grup są oczywiście nauczyciele, których płace nadal są niezwykle niskie, zważywszy na bardzo ważną rolę społeczną, którą pełnią. Nauczyciel stażysta zarabia zaledwie 2,4 tys. zł brutto, a więc niewiele więcej niż wynosi płaca minimalna. Najwięcej zarabiają nauczyciele dyplomowani – do 5,1 tys. zł brutto. To jednak nauczycielska elita. Żeby zostać nauczycielem dyplomowanym, najpierw trzeba skończyć staż, potem zostać nauczycielem kontraktowym, a następnie mianowanym. Tymczasem taką kwotę spokojnie może zarobić początkujący informatyk w korporacji. Według „Raportu płacowego” firmy Sedlak&Sedlak w 2017 r. mediana płac wśród polskich nauczycieli wynosiła 3387 zł brutto. Tak więc połowa nauczycieli zarabiała mniej. Mediana płac nauczycieli z 2017 r. była więc niższa od mediany dla całej gospodarki z 2016 r. Tylko 25 proc. nauczycieli zarabiało w tym czasie więcej niż 4168 zł na miesiąc. Za to również 25 proc. nauczycieli zarabiało mniej niż 2697 zł brutto.
Nie tylko ludzie edukujący polskie dzieci zarabiają nieadekwatnie mało w stosunku do społecznej użyteczności roli, którą pełnią. Niskie płace są także w służbach mundurowych, które przecież dbają o bezpieczeństwo publiczne, niejednokrotnie narażając własne życie. Według „Raportu płacowego” w 2017 r. mediana płac wśród strażaków wynosiła zaledwie 3334 zł brutto pensji zasadniczej. Połowa policjantów miała pensję zasadniczą niższą niż 4033 zł, a w Straży Granicznej mediana wynosiła 4887 zł, a więc była stosunkowo najwyższa. Koszmarnie niskie płace mają strażnicy miejscy, a więc samorządowa służba mundurowa. Połowa z nich zarabiała w 2017 r. mniej niż 3050 zł brutto. Oczywiście zarobki w służbach mundurowych zależą od stopnia i funkcji, którą się pełni. Kursanci, którzy przechodzą szkolenie policyjne, w ubiegłym roku dostawali uposażenie na poziomie 1760 zł, a więc kilkaset złotych niższe niż płaca minimalna. Przeciętna pensja szeregowego policjanta wynosiła 3413 zł brutto, a dzielnicowego 4295 zł. Duże pieniądze w policji zarabiają dopiero komendanci – komendant komisariatu otrzymywał średnio niecałe 7 tys. zł, a komendant powiatowy 8,5 tys. zł.
Podwyżki w toku
W ubiegłym roku koalicja rządząca przegłosowała ustawę o minimalnych wynagrodzeniach w służbie zdrowia. Przewiduje ona podwyżki rozłożone na okres 2017–2021. Do końca 2021 r. wszyscy pracownicy służby zdrowia powinni osiągnąć zarobki przynajmniej na poziomie wyznaczonych w ustawie minimów. Jednak nawet z uwzględnieniem tych planowanych podwyżek kwoty w służbie zdrowia nie powalają. Lekarze stażyści będą na koniec 2021 r. dostawać przynajmniej 3,7 tys. zł brutto. Pracownicy medyczni wykonujący inne zawody niż lekarz, ale wymagające wyższego wykształcenia i specjalizacji (np. fizjoterapeuci) na koniec 2021 r. będą musieli zarabiać przynajmniej 5,3 tys. zł. Taką samą kwotę otrzymają też pielęgniarki z wyższym wykształceniem na kierunku pielęgniarstwo lub położnictwo. Pielęgniarki bez magisterki, ale ze specjalizacją (np. po szkole podyplomowej) otrzymają przynajmniej 3,7 tys. zł brutto, a pielęgniarki bez specjalizacji 3,2 tys. zł.
W takiej sytuacji trudno się dziwić pracownikom budżetówki, że protestują. Pełnią niezwykle istotne role społeczne, wymagające niejednokrotnie wysokich kompetencji, a ich zarobki nigdy nie sięgną poziomu pierwszego z brzegu specjalisty w korporacji. Jeśli chcemy, by polska administracja oraz sektor publiczny działały na najwyższym światowym poziomie, to musimy zacząć doceniać jego pracowników. Tym bardziej że już teraz znalezienie pracownika do urzędu to nie lada wyzwanie.