Czerwony samochód z trumną w środku jedzie powoli przez wąskie ulice biednych przedmieść Buenos Aires. Jest tak szczelnie otoczony setkami tłoczących się ludzi, że z daleka wcale go nie widać. Wielu próbuje się przecisnąć, aby choć dotknąć maski auta z intencją dotknięcia trumny. Niektórzy noszą epidemiczne maski, niektórzy nie. Praktycznie wszyscy wyglądają niezwykle ubogo, w niektórych wręcz można rozpoznać zwykły wygląd kloszarda. Wielu płacze. Gdzieniegdzie okrzyki: „Grazias, Padre Bachi”, „Grazias por amar nos!”– dziękujemy, ojcze Bachi, dziękujemy, że nas kochasz.
Tak 2 września wyglądała ostatnia ziemska droga ks. Basilicio Briteza, zwanego w Argentynie ojcem Bachim, który przez 22 lata swojego życia pracował jako jeden z tzw. kapłanów slamsów – najbiedniejszych przedmieść Buenos Aires.
Nie chciał ich opuścić nawet w czasie pandemii koronawirusa, argumentując, że właśnie w takich chwilach trzeba być blisko najbardziej zagrożonych ludzi. 21 czerwca u Ojca Bachiego zdiagnozowano COVID-19, co przy jego chorobach, takich jak nadciśnienie i cukrzyca zaowocowało niemal od razu ciężkim stanem. Lekarze z kliniki Camillo walczyli o niego prawie trzy miesiące. Wiele razy dzwonił tam osobiście papież Franciszek, pytając o zdrowie księdza lub – o ile była taka możliwość – rozmawiając z nim bezpośrednio.
„Modlę się za księdza Bachiego, za waszego biskupa, za wszystkich wiernych, którym poświęcił swoje życie, za was i za wszystkich kapłanów dzielnicy. Niech was Bóg błogosławi, a Najświętsza Panna się wami opiekuje” – napisał Franciszek w liście kondolencyjnym po śmierci ojca Bachiego przesłanym na ręce biskupa Gustavo Carrary, odpowiedzialnego za duszpasterstwo w dzielnicach biedy pod Buenos Aires.
Proponował im lepszy świat
Skąd Franciszek znał tego „wiejskiego kapłana”, skoro w tamtejszych slamsach są ich setki? Znał go z zaangażowania w dzieło, które sam jeszcze jako biskup Buenos Aires założył: „Hagar de Cristo” (Dom Boga). Jest to sieć ośrodków dla młodzieży albo już uzależnionych od narkotyków, albo znajdujących się w kręgu zagrożenia. Ks. Basilicio poprowadził jeden z pierwszych takich domów na przedmieściach zwanych Villa Palito, w całości poświęcając się wynajdywaniu na ulicach młodych narkomanów. Szefowie karteli narkotykowych nienawidzili tej działalności. Zdarzało się wcześniej, że księży zajmujących się wyciąganiem nastolatków z dilowania narkotykiem o nazwie poco po prostu zabijali lub okaleczali.
Jednak ludzi takich jak ojciec Bachi trudno było przestraszyć. Całe dnie spędzał na obchodzeniu ciasnych uliczek między domkami skleconymi z byle czego, wyciągając z nich napotkaną młodzież. Prowadził ich potem na oferowane przez „Hagar de Cristo” zajęcia, gdzie uczyli się podstaw różnych praktycznych zawodów, nie tylko zabijając szkodliwą nudę, ale wykorzystując szansę na samodzielną pracę w przyszłości.
„Witamy tu wszystkich, witamy z miłością, jedzeniem, dialogiem i proponujemy im lepszy świat. Tutaj uczą się robić bułki, ciasta, korzystać z komputera, tu grają w gry i znajdują uznanie. Oczywiście wszystko z zasadami i dyscypliną” – mówił Padre Bachi w jednym z wywiadów udzielonych argentyńskiej prasie.

Mimo diagnozy COVID-19 i współistniejących chorób nie opuścił mieszkańców ubogich przedmieść Buenos Aires. W ostatniej drodze ojcu Bachiemu towarzyszyły tłumy
fot. Curas Villeros página oficial/Facebook
Jeden z nich
Dobrze znał życie dzieci z najbiedniejszych dzielnic, bowiem sam był jednym z nich. Padre Bachi, czyli Basilicio Britez, urodził się w 1968 r. w Villa Rica w Paragwaju. Gdy miał zaledwie dwa lata, rodzice wraz z nim uciekli z rodzinnego kraju, szukając lepszych warunków życia w Argentynie. Niestety, zamiast tego znaleźli biedę: wraz z małym Basilicio zamieszkali w wiosce uchodźców z Paragwaju zlokalizowanej – jak wiele innych – pod Buenos Aires. Tak ojciec Bachi wspominał ten czas: „Nasza rodzina nie miała ziemi ani rancza, a moi rodzice początkowo nie mieli ani pieniędzy ani pracy. Naszym pierwszym adresem był dom naszych rodaków w Artilleros między Pampa i Sucre, gdzie znajdowało się miasteczko slamsów, na obrzeżach klubu golfowego Los Lagos de Palermo. Tam, podobnie jak wielu innych chłopców w wiosce, wykonywałem swoje pierwsze prace, podnosząc wyrzucone w naszą stronę piłki golfowe. W końcu tak się wyszkoliłem, że zacząłem pracować jako caddie [chłopiec na posyłki w klubie golfowym]”.
Argentyna była w latach 70. miejscem, gdzie bogaci Brytyjczycy lubili pograć w golfa, co z kolei dawało możliwość jakiegokolwiek zarobku chłopakom ze slamsów. W tym czasie ojciec małego Basilicio pracował jako szewc, matka zaś jako pomoc domowa. Dzieciaki, podobnie jak to jest w tych miejscach dzisiaj, zajmowały się same sobą.
Nie był jeszcze nastolatkiem, gdy junta wojskowa postanowiła walczyć z dzielnicami biedy, po prostu je likwidując. W ten sposób Basilicio wraz z rodziną przeniósł się do Villa Palito – kolejnej dzielnicy biedy pod stolicą Argentyny. Tutaj tułaczami zajął się miejscowy kapłan, darując im kawałek kościelnej ziemi i otaczając opieką chłopca. Tak Basilicio trafił wreszcie do szkoły, gdzie zdobył niezbędne wykształcenie, zaś miejscowa kaplica pod wezwaniem Rque Gonzáleza i Towarzyszy Męczenników była miejscem, gdzie wykuwało się jego przyszłe kapłaństwo. Mimo niezadowolenia rodziców na początku lat 90. wstąpił do seminarium diecezji San Justo, zaś w 1997 r. przyjął święcenia kapłańskie.
Od początku wiedział, że chce pracować wśród najbiedniejszych. Po dwóch latach pracy został proboszczem swojej rodzinnej parafii i od razu zaczął szeroko działać na rzecz likwidacji biedy w tym miejscu.
Z bliska, a nie w zaciszu swojego domu
Już wtedy znany był tu problem wspomnianego poco – narkotyku powstałego jako odpad poprodukcyjny kokainy przeznaczonej na rynki Stanów Zjednoczonych i Europy. To niezwykle uzależniająca mieszanka surowej kokainy z chemikaliami, klejem, tłuczonym szkłem oraz trutką na szczury. Sprzedaje się ją w małych przezroczystych woreczkach, których dzieci z klas wyższych używają do przechowywania cukierków. Rozprowadzaniem poco wśród młodzieży zajmują się zaś dzieci z klas niższych.
Oprócz wyciągania młodych z uzależnień ojciec Bachi pomagał również rodzinom mieszkającym w warunkach urągających ludzkiej godności. Domy budują oni z tego, co znajdą na śmietnikach: dykty, kartonów, odpadów drewna, kawałków blachy. Z myślą o nich ojciec Bachi ściągnął do Villa Palito samorządowy program budowy trwalszych domów pod nazwą La Matanza. Zaangażował nie tylko oficjeli, ale zwłaszcza samych mieszkańców tych przedmieść, dzięki czemu dotychczas zbudowano już tysiąc nowych domów dla rodzin w najtrudniejszych warunkach.
Właśnie w taką sytuację wkroczyła pandemia. Światowy lockdown i środki bezpieczeństwa epidemicznego z dnia na dzień pozbawiły jakichkolwiek źródeł dochodu znaczną część mieszkańców slamsów w okolicach Buenos. Do tego bieda uniemożliwiała zachowywanie reżimu sanitarnego. Właśnie wtedy, z powodu jego przewlekłych chorób, ojcu Bachiemu zaproponowano wyjazd stamtąd. Stanowczo odmówił. „To gra, w którą postanowiłem zagrać po stronie ludzi, towarzysząc im z bliska w tych szczególnych chwilach, a nie z zacisza własnego domu” – odparował. Został, aby nadal odprawiać dla nich Msze, spowiadać, prowadzić zajęcia dla dzieci.
Anioł z sąsiedztwa
Na konsekwencje tego poświęcenia nie trzeba było długo czekać. Gdy w czerwcu pojawiły się u niego objawy grypy, został poddany testowi na COVID-19. Wyszedł pozytywnie. Księdza Basilicio od razu przetransportowano do kliniki San Camillo, gdzie przez prawie trzy miesiące lekarze walczyli o jego życie. Ojciec Bachi zmarł 30 sierpnia, otoczony modlitwą wielu ludzi.
Natychmiast pod kościołem i budynkami parafii, której był proboszczem, pojawiły się tysiące kwiatów i kartek z podziękowaniami. „Niebo otrzymuje Anioła z naszego sąsiedztwa. Dziękujemy za wszystko” – pisano. „Będziemy szli ścieżką, której nas nauczyłeś”.
Jego pogrzeb zamienił się w wielką manifestację dziękczynienia za jego dzieło, mieszkańcy Villa Palito żegnali go jak świętego. „Był męczennikiem ubogich, ponieważ im do końca poświęcił swoje życie” – mówili księża, który jak ojciec Bachi pracowali w dzielnicach biedy.
Dzień po pogrzebie nadeszła wiadomość, że do wieczności przeszła także zarażona koronawirusem matka ojca Bachi – Julia Espínola Cáceres, towarzysząca modlitwą synowi do końca życia. „Przeszła do Domu Ojca, aby i tam być przy swoim świętym synu” – napisano w informacji zamieszczonej na Facebooku.